Zaskakujący inaczej – recenzja filmu „Uciekaj!”
4 min readCzy film, który na pierwszy rzut oka wydawać się może rasistowski, musi być taki w istocie? Reżyserski debiut Jordana Peele odważnie porusza temat problemów rasowych, jednak finalnie zupełnie zmienia swój tor. Jest trochę mrocznie i niepokojąco, czasem nawet strasznie, ale czy to wystarczy, aby po seansie z satysfakcją wypowiedzieć „wow”?
Często zdarza się tak, że zwiastuny filmów poziomem realizacji i frajdą z oglądania przewyższają sam film. Przykładem takiej wideo zapowiedzi może być trailer nowego „Konga”, „Thora” czy „Suicide Squad”. Ciekawie wykonany był także teaser filmu „Uciekaj!” w reżyserii Jordana Peele. Lecz nie tylko zapowiedź była interesująca, ale cała tajemnicza otoczka panująca wokół tej premiery. Zwiastun „Uciekaj!” zrobił na mnie tak dobre wrażenie, że jak ognia unikałem jakichkolwiek zagranicznych recenzji, aby przypadkiem ktoś niechcący nie powiedział mi o tym filmie za dużo. W Polsce premiera odbyła się dopiero pod koniec kwietnia, czyli prawie trzy miesiące po pierwszym seansie w USA, więc nie trudno było natknąć się na tekst ze spoilerami. No i niestety trailer okazał się od samego filmu nieco lepszy.
Micke (Daniel Kaluuya) to czarnoskóry fotograf amator. Od jakiegoś czasu spotyka się z Rose (Allison Wiliams) – białą dziewczyną, pochodzącą z zamożnej rodziny. Ich związek doszedł do tego „niebezpiecznego” momentu, w którym chłopak zostaje zaproszony do rodzinnego domu, aby poznać jej rodziców. Stanowi to pewien problem, ponieważ bohater źle czuje się w towarzystwie, gdzie przeważają osoby białe. Jednak Rose zapewnia, że jej rodzice są bardzo tolerancyjni i chłopak nie ma się czego obawiać. Na miejscu okazuje się, że Micke nie mylił się co do nich. Zamożna biała rodzina z czarną służbą to obrazek, który po przyjeździe zastaje główny bohater. Walter i Georgina, bo tak nazywali się pracownicy rodziny Armitage, wykazywali się dosyć niepokojącym zachowaniem w stosunku do Micke’a. Nie można nie wspomnieć o zawodach, którymi zajmują się rodzice dziewczyny, bo są one bardzo ważne dla fabuły. Matka Rose – Missy, leczy uzależnienia przez hipnozę, ojciec Dean jest neurochirurgiem. Swoje pasje wykorzystują do osiągnięcia własnych, bardzo nieetycznych celów. Główny bohater stara się dobrze wypaść przed rodzicami swojej dziewczyny, jednak podejrzane zachowanie służby rodziny Armitage i hipnoza jaką został poddany, komplikuje plany sprawienia dobrego wrażenia. Podczas pobytu na wsi, Micke od czasu do czasu kontaktuje się ze swoim przyjacielem Rodem. Jest to postać, która wnosi do akcji dużo humoru, ale w pewnym momencie staje się jedynym rozsądnym głosem, przemawiającym w filmie.
Dalej fabuła już mocno kroczy do przodu. Peele daje jasne sygnały, że w tym domu dzieje się coś bardzo niedobrego, a nową ofiarą zostanie Micke. Wyraźny podział na dwa akty, gdzie pierwszy to spokojne przedstawienie bohaterów, a drugi to ostra jazda prowadząca do, powiem szczerze, nieciekawego finału. Z jednej strony jest to zabieg, który rzadko można zaobserwować we współczesnym kinie. Klasyczne budowanie napięcia, stawianie pytań, na które odpowiedzi poznamy na końcu historii. Brak sztucznych straszaków można uznać za plus, bo tutaj główne skrzypce gra niepokój. Zjazd znajomych rodziny Armitage to ostatnie sekundy przed wybuchem Hitchcockowskiej „bomby”. Tam wychodzą na jaw tajemnice i plany względem niczego niespodziewającego się Micke’a. Z drugiej jednak strony, historia nie wciągnęła mnie tak, jak bym tego chciał. Trailer mimo, że fantastycznie zrealizowany, sprawił, że mniej więcej wiedziałem co się wydarzy. Nie zdziwię się zatem, jeśli usłyszę od kogoś, że film był przewidywalny. Jeśli głównym bohaterem jest reprezentant mniejszości np. kot wśród psów czy czarny wśród białych, to prawie na pewno finał dla niego będzie korzystny.
Przyczepić nie mogę się do gry aktorskiej. Daniel Kaluuya, którego poznałem w serialu „Skins” był markotnym i cichym bohaterem, ale z biegiem lat rozwinął skrzydła. Szczękę z podłogi zbierałem, gdy zobaczyłem go w jednym z odcinków „Black Mirror”, podczas wygłaszania bardzo udanego monologu. W „Uciekaj!” aktor zachowywał się bardzo naturalnie. Oglądając go, miałem wrażenie autentyczności – w jego mowie i prostych gestach nie było udawania. Mrugnięcie okiem i nerwowe zaśmianie sprawiały, że w niego uwierzyłem i chciałem, aby często pojawiał się na ekranie. Znacznie rzadziej oglądaliśmy jego partnerkę, graną przez Allison Williams, a szkoda. Śliczna dziewczyna, która była nijaka przez pierwsze półtorej godziny filmu, pokazała swoje prawdziwe oblicze dopiero pod koniec seansu. Oklaski należą się też Calebowi Jonesowi i LilRelowi Howery. Pierwszy z nich, filmowy brat Rose, to nieobliczalny psychopata. Podobnie jak u Kaluuy, każdy jego gest miał znaczenie. Jego brzydota intrygowała, a szaleńcza twarz przyciągała. Zupełnym przeciwieństwem Jones’a jest Howery. Jego zadaniem było rozluźnienie atmosfery, ale Peele miejscami trochę przesadził i z ciężkiego thrillera robił się skecz z żartami o seksualnym podtekście. Nie mniej jednak obu tych bohaterów oglądało się dobrze i nadali oni tej produkcji trochę życia. Uśmiech na twarzy pojawiał się gdy rozbrzmiewała muzyka. Nie było jej dużo, ale dopasowana była prima sort! Childish Gambino nie ważne, czy zostanie puszczony na weselu czy pogrzebie, brzmi po prostu świetnie.
„Uciekaj!” to film pod wieloma względami dobry, jednak po seansie odczuć można pewien niedosyt. Brakowało tam podsumowania, bo mimo mocnego zakończenia zostajemy pozostawieni z historią bez kropki nad i. Mimo wszystko warto obejrzeć, chociażby dla wspomnianych wyżej atutów i twistu, którego w kinie rzadko można uraczyć.