18/12/2024

CDN

TWOJA GAZETA STUDENCKA

„Do ostatniej kości”, czyli kanibalizm i wrażliwość na jednym obrazku

6 min read

fot. Facebook.com/BonesAndAllFilm

Ten seans wbił mnie od początku w kinowy fotel i tak pozostawił jeszcze dłuższą chwilę po scenie finałowej. Spytacie może czemu? Bo obraz, choć rzeczywiście składa się z elementów kina grozy, nie wzbudza strachu przez nie, tylko przez to, co za nimi skrywa – opowieść o dorastaniu, samotności i miłości, która próbuje stoczyć walkę ze wszystkimi cieniami codzienności. Walkę aż „Do ostatniej kości” (nie czuję, jak rymuję).

Włoski Reżyser, Luca Guadagnino, tak jak w przypadku „Tamte dni, tamte noce”, znów bierze na swój warsztat powieść. Tym razem jego produkcja opiera się o książkę Camille De Angelis, o tym samym co film tytule, wydaną w 2015 roku. „Do ostatniej kości”  jest pierwszym filmem Guadagnino, który kręcił w całości w Stanach Zjednoczonych.

OD PIERWSZEJ KOŚCI

Historia na ekranie zaczyna się niewinnie. Czas i miejsce akcji to lata 80. w Stanach Zjednoczonych. To prezydencka kadencja Ronalda Reagana. To dekada, kontynuowanej sagi wzmożonej przestępczości i tajemniczych morderstw. W tym uniwersum przedstawia się nam osiemnastoletnią Maren (zjawiskowa w tej roli Taylor Russell), próbującą zaadaptować się w nowym mieście, do którego przeprowadziła się z tatą. Szansa na zaaklimatyzowanie staje przed bohaterką w formie zaproszenia na nockę, które proponuje Maren jedna z dziewczyn ze szkoły.

„Mój tata się nie zgodzi” – tak początkowo reaguje na propozycję. Jednak w nocy, gdy ten zasypia na kanapie w salonie, dziewczyna wychodzi i udaje się w stronę domu nowej znajomej, gdzie czekają na nią zwierzenia i malowanie paznokci na błyszczące kolory. Wszystko w tym obrazku wydaje się spokojne, choć już owiane przez reżyserskie ruchy kamerą i muzykę w tle, tajemnicą, której rozwiązanie czujemy, że zaraz wpadnie nam przed oczy. I dobrze czujemy, bo taki klimat panuje do momentu aż… Maren nie odgryza jednej z dziewczyn palca.

Wtedy zaczyna się budowanie napięcia historią o kanibalce, którą po kolejnym ataku opuszcza ojciec, nieumiejący jej dłużej pomóc. Zostawia jej akt urodzenia i kasetę z nagraniem, tłumaczącym swoje zachowanie i opowiadającym o krwawej potrzebie Maren, która uaktywniła się już w wieku trzech lat. Jedynym wątkiem, o którym czy w nagraniu, czy wcześniej ojciec bohaterki wspomina niewiele, jest jej matka. Maren, czując, że to jej rodzicielka może być odpowiedzią na wiele niewiadomych i niezrozumiałych, wyrusza w długą po stanach, by ją odnaleźć. Po drodze spotyka innych „zjadaczy”, w tym niewytłumaczalnie upiornego Sully’ego (mistrzowski w tej roli Mark Rylance) czy młodego Lee (granego przez, podobnego w tej roli do większości poprzednich, jednak dalej znakomitego, co oczywiście w ostatecznym rozrachunku powala, Timothée’ego Chalameta), z którym połączy ją coś więcej niż potrzeba pożywienia się ludzkim mięsem.

 

WRAŻLIWY PRZEKAZ BRUTALNEJ RZECZYWISTOŚCI

Kupowałam każdą scenę. Nie czułam, że czegoś było ani za wiele, ani za mało. Że coś można było pominąć, coś wyciąć lub dodać. Kadry były dla mnie jak wyliczone. Perfekcyjnie spójne i złożone w całość, która pochłonęła. Całość nastawioną na przekaz, który raz, poprzez długie kadry pustych przestrzeni pojawiające się podczas podróży bohaterów, prezentował ich samotność i zagubienie. Innymi razy, stawiał na zbliżenia mimik, dodając tym intymność pomiędzy widzem a postaciami, wzbudzając czy współczucie i sympatię, czy odrazę i niepokój. A jeszcze innymi bawiący się ujęciami, gdzie bieg kamery za bohaterami, dodawał  obrazowi stylu jak z koszmaru, po którym, budzisz się cały przepocony. Z tym wszystkim pięknie zgrywała się ścieżka dźwiękowa zamykająca przyświecające scenom myśli oraz odczucia. Na nią, tak jak w każdym innym aspekcie tej produkcji, składa się całe spektrum, w tym przypadku muzyczne — mamy rock’n’rollowy KISS, post punkowe Joy Division, country w wykonaniu, tytułowanego na króla tego gatunku,  Georga Straita,  momenty wielowiekowej klasyki Wolfganga Amadeusza Mozarta czy akustyczne utwory stworzone przez głównych twórców ścieżki dźwiękowej: Trenta Reznora i Atticusa Rossa (zdobywców Oscarów za muzykę do kultowego „The Social Network” oraz disneyowskiego „Co w duszy Gra”).

Produkcja studia Warner Bros jest wysmakowana pod względem czułości. Naprawdę niewiele potrzeba było, by koncepcji horroru wymieszanego z melodramatem nie udźwignąć. Tu jednak prezentuje się nam widoczną prawie we wszystkim wrażliwość. Niespodziewaną, zaskakującą, ale również niezwykle tożsamą. Bo za krwawymi scenami nieludzkich zachowań głównych bohaterów, skrywa się opowieść właśnie o człowieku. Gdzie kanibalizm i jego potrzeba są metaforą wielu bolączek, z jakimi borykają się ludzie. Niszczącymi nie tylko ich samych, ale również tych dookoła — tych niewinnych, tych niezasługujących, którzy stają się ofiarami, takimi jak ofiary „zjadaczy”.

Genialnie przy tym ukazuje się temat przemijania i tego, co zostaje po nas, gdy odchodzimy oraz ile ta śmierć „waży” w perspektywie całego świata. W tej historii za cały świat robią Stany, przedstawione od wyblakłej, upiornej i znieczulonej strony. W której Maren i Lee trudno jest się odnaleźć. A w której mogłoby się wydawać, powinni odnajdywać się idealnie. I właśnie. Tutaj znajduje się haczyk, mogący jednych przyciągnąć, a innych odciągnąć od seansu. Guadagnino przedstawia świat w sposób, który niby stwarza odpowiednie warunki dla osób z tendencjami kanibalistycznymi. Jednak to, co robią i czego się dopuszczają, nie jest obrazowane zbrodniczo, lecz bardziej jako skutek choroby czy uzależnienia. I co ciekawe, częściej to właśnie w tych uzależnionych dostrzegamy człowieczeństwo. Ich postacie nie są bezduszne. Wręcz w każdej z krwawych scen okazują empatię i niezrozumienie swojego zachowania, które Lee tłumaczy tym, że tacy są, a Maren nie potrafi się z tym pogodzić. To kino drogi, nie tylko tej fizycznej, wśród pięknych krajobrazów i brutalnych epizodów, gdzie na ekranie dosadnie i klarownie prezentuje się nam konsumpcje ludzkich ciał, ale również tej, jaką przechodzą w sobie. Nie tylko jako zjadacze, lecz przede wszystkim jako młodzi dorośli, jako ludzie.

A przy tym wszystkim zakochani. Bo fabularnie to również banalna historia o miłości, gdzie rodzące się między dwójką głównych bohaterów uczucie — fantastyczna chemia pomiędzy Chalamet a Russell — jest urocze i niewinne. I to ta miłość staje się dla nich motorem napędowym do tego, by pomóc sobie nawzajem z dźwiganiem ciężaru konsekwencji spełnianych potrzeb. By walczyć z instynktami. By hamować swoje zapędy i, jak mówią — spróbować żyć normalnie.

MIESZANKA GUADAGNINO’WSKA

To kino artystyczne, nowatorskie i bawiące się konwencjami. Jednocześnie to kino z prostą linią fabularną i nie tak oczywistym wątkiem kanibalistycznym w tle. To kino mocno angażujące odbiorcę do własnego stawiania tez, oceniania postaw i opiniowania podejmowanych przez bohaterów decyzji. Na ich podstawie wyjdziecie z tego seansu albo zszokowani, albo znudzeni, albo z wypisanym niezrozumieniem na twarzy, oglądając się co chwilę za siebie w drodze powrotnej do domu. Jeśli ktoś ma ochotę na takie złożone ze skrajności case study, to polecam. Zajmujące może nie do ostatniej kości, ale na pewno do ostatniej sekundy.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

sześć + 12 =