Szekspir zbił pionę z Vegą – recenzja spektaklu „Otello”
4 min readPiękne historie o miłości. Nuda. Żyli długo i szczęśliwie. Nuda. Zakazane uczucie niosące śmierć. Nuda. Ale gdyby Szekspir stał się typowym ziomkiem z patologicznego, polskiego osiedla? Brzmi nieźle. Czym zaskoczył spektakl „Otello”?
Obecnie jesteśmy mocno przebodźcowani. Wszystko już było. Wszystko się znudziło. Nie bawią już nas tak samo filmy czy książki, bo za każdym razem mamy wrażenie, że gdzieś już się z tym spotkaliśmy. Nawet horrory przestały być straszne, a komedie romantyczne poruszać do łez. Szekspira przez szkołę znamy na wylot, a wątki przez niego rozpisane pojawiają się na każdym kroku we współczesnych produkcjach. Nic więc dziwnego, że twórcy dwoją się i troją, aby pokazać widzowi coś oryginalnego oraz na nowo wzbudzić w nim szok i niedowierzanie. Poza tym czasy się zmieniają, więc warto unowocześniać historie z epoki elżbietańskiej, tak żeby były po prostu bliższe temu, co jest nam znane.
I przeciw tym wszystkim wymaganiom rynku wychodzi reżyser Jan Orszulak, który, patrząc na jego sztukę, trochę za dużo naoglądał się quasi dzieł Patryka Vegi. Szczególnie „Bad Boya”, bo mocno tu nim „zalatywało”. Mimo że plakaty promocyjne krzyczały, że wejście jest od 18 roku życia, nie spodziewałam się na scenie takiej żądzy. Sądziłam, że to jeden z chwytów reklamowych. Ale dobrze, że na widowni nie pojawiły się żadne dzieci.
Myślę, że świat romantycznej sztuki byłby zupełnie inny, gdyby Szekspir był Polakiem. Oj, nie byłoby tak słodko i uczuciowo. Reżysera trochę poniosło, gdy tworzył sztukę. Przez większość spektaklu otwierałam szeroko oczy ze zdziwienia. Wszystko rozgrywało się na patologicznym, polskim osiedlu przedstawionym w najbardziej przerysowanej i naturalistycznej wersji. Pełnej przekleństw, przemocy, alkoholu i seksu.
Oszpecony przez zabawę z ogniem wódz podwórka o ksywie „Otello”, poślubia panienkę w białych legginsach, boską Desdemonę o feministycznym zacięciu. Sielankę ich związku przerywa wyśmiewany przez wszystkich z podwórka Jago, który omamiony żądzą zemsty doprowadza do serii makabrycznych wydarzeń.
Mam bardzo mieszane uczucia, co do tej sztuki. Wychodząc z Sali Teatralnej na wydziale Neofilologii UG, znalazłam w twarzach innych ludzi poparcie moich skomplikowanych emocji. Przedstawienie jest trudne w odbiorze, ale nie przez głęboką i przemyślaną problematykę, ale wyjątkowo dziwną formę, jaką przyszło nam zobaczyć. Spodziewałam się albo bardzo zabawnego, lekko gimnazjalnego ukazania podwórka naszego dzieciństwa, albo mądrze zbudowanej walki ludzkich tragedii wpojonych wychowaniem w patologicznych warunkach z własnymi emocjami. Scena nie zaprezentowała żadnej z tych rzeczy.
Bohaterowie byli czarno-biali. Nie mieliśmy okazji prawdziwie ich poznać i zrozumieć. Nie zdołaliśmy zbudować z nimi żadnych głębszych więzi. Wszystko było płytkie. Postacie prezentowały agresywne zachowania i nic poza tym. Nie nakreślono ich przeszłości, motywacji, nawet prawdziwej osobowości. Jedynym małym wyjątkiem jest Jago, czarny charakter sztuki, którego myśli poznaliśmy trochę lepiej. Jednak nie dzięki jego zachowaniom a monologom, podczas których na tacy podawał nam wyjaśnienia. Widz nie chce słyszeć, co kieruje głównym bohaterem. On chce to zobaczyć, oglądając poczynania skrupulatnie budujące jego portret psychologiczny. Teatr rządzi się jednak swoimi prawami i jest to faktycznie rzecz niekonieczna. Nie zmienia to faktu, że nadal mile widziana.
Twórcy postawili na sensacyjność rodem z „Pitbulla”. Wybrali najbardziej przerysowane przypadki i kazali nam wierzyć, że to coś typowego. Wiadomo, różne rzeczy w naszym kraju widziały betonowe bloki. Ale każda skrajność jest absurdem. Lepszym zabiegiem moim zdaniem byłoby pokazanie bardziej powszechnych typów. Jak widać, jednak show musi być i zasłaniać wszystkie niedociągnięcia oraz braki pomysłów na konkretne rozwiązania.
To, co muszę docenić to fenomenalna gra aktorska. Jędrzej Rumak (Otello), Paweł Grott (Jago) i Jagoda Jasińska (Cassio) stawali na głowach, żeby uwiarygodnić swoich bohaterów. Każdy ich najmniejszy gest był przemyślany i zgodny z ich postaciami. Miałam wrażenie, że patrzę na prawdziwych polskich kiboli. Ich profesjonalizm szedł w parze także z olbrzymią dozą humoru. Nieco słabiej zaprezentowała się żeńska część obsady — Agnieszka Lewińska (Desdemona), Magdalena Bródka (Emilka) i Elwira Romaniuk (Brabancja). Mimo to wspinały się na wyżyny dobrego aktorstwa. Nie miały jednak tak dużo okazji do wykazania się na scenie jak panowie. Tym niesamowitym kreacjom aktorskim wyrazu nadawały naprawdę świetnie dobrane kostiumy i charakteryzacje.
Malutkim minusikiem całości były sprawy techniczne. Zdecydowanie poszło coś nie tak z dźwiękiem i światłami, które czasem pojawiały się z opóźnieniem. Zabrakło mi też oprawy muzycznej. Scenografia była surowa i dosyć skąpa. Postawiono na proste rozwiązania w postaci imitacji ścian bloków z graffiti. Skrupulatnie dobrano jednak rekwizyty. Ale myślę, że ten minimalizm był dobrym rozwiązaniem. Dał aktorom mówić samym za siebie i budować klimat za pomocą ich talentu. Należy pochwalić także komiksowe grafiki na plakatach i ulotkach. Widać tu pomysł od A do Z i genialną realizację projektu.
„Otello” to przede wszystkim powiew świeżości niestandardowych połączeń. Doceniam dużą odwagę formy przekazu emanującą przekleństwami czy nagością. Wyniosło to tę sztukę na zupełnie inny poziom. Mimo paru aspektów, które niespecjalnie przypadły mi do gustu, to przedstawienie było arcydziełem i zostało świetnie przemyślane. Grupie Standby Studio należą się oklaski. Z niecierpliwością czekam na jej kolejne pomysły.