Jak wygląda „Harry’s House”? – recenzja albumu
8 min readMoże trudno jest jeszcze rozpoznać, ale lato puka do naszych domów. A na pewno zapukało już w drzwi samego Harry’ego Stylesa, który w połowie maja wydał na światło tych pierwszych letnich promieni słonecznych swoją trzecią płytę. Czy dom Harry’ego zasługuje na udział w programie MTV Cribs? Hmm…
Z X FACTORA DO…
Dla wielu ludzi 6 lat temu, wraz z zawieszeniem działalności One Direction, zawiesiła się również pewna era w muzyce.
„1D” obok Beatelsów stał się najpopularniejszym brytyjskim boysbandem muzycznym. Zapoczątkowany podczas VII edycji bytyjskiego X Factora, zbudowany został przez Simona Cowella na nazwiskach: Payne, Horran, Tomlinson, Malik oraz Styles. I choć nie wygrał muzycznego reality show, to o nim za chwilę miało być najgłośniej.
Pierwszy singiel jaki wypuścili: „What Makes You Beautiful” wydany w 2011 roku stał się hitem każdej listy przebojów. Dwa miesiące później wyszedł ich pierwszy album „Up All Night”, który zyskał miano jednego z najszybciej sprzedających się albumów debiutanckich w historii. A to był dopiero początek. Do zawieszenia działalności w 2016 roku Brytyjczycy wydali ich jeszcze cztery, zdobywając po drodze kolejne nagrody oraz rzeszę fanów – Directioners.
SIGN OF THE HARRY’S TIMES
Niecałe dwa lata później podczas audycji radiowej w BBC Radio1 Styles zaprezentował światu swój pierwszy, solowy singiel: „Sign of the Times”. Za szokujące brzmienie odpowiadał zdobywca Grammy Jeff Bhasker, współpracujący wcześniej z takimi muzykami jak Jay-Z czy Kanye West. Rockowo-popowa ballada znalazła się wysoko we wszelakich rankingach – 1 miejsce w „UK Singles” oraz w „Polish Airplay Top 100″, czwarte w „US Billboard Hot 100″, a w 2021 roku „Sign of the Times” ulokowało się na 428 miejscu rankingu Rolling Stones: „Top 500 najlepszych piosenek wszechczasów”. Miesiąc później na streamingach zadebiutował self-titled artysty – „Harry Styles” – dając ujście takim piosenkom jak: „Sweet Creature”, „Kiwi” czy „From The Dining Table”. W ramach niego muzyk rozpoczął również swoją debiutancką solową trasę koncertową: „Harry Styles: Live on Tour”.
Tworząc ponownie dwuletnią przerwę między projektami w 2019 roku wyszedł drugi album Stylesa zatytułowany „Fine Line”, który fani, poprzez większą dojrzałość i otwartość artysty, pokochali tak samo mocno, jak nie bardziej niż poprzedni. Składał się z takich obecnie już klasyków w dyskografii artysty jak: „Watermelon Sugar”, „Adore You”, „Golden” czy „Falling”. w 2020 roku otrzymał nominacje do albumu roku podczas Brit Awards. W tym samym okresie został ustyuowany przez Rolling Stones w rankingu „Top 500 najlepszych albumów wszechczasów” na 491. miejscu, stając się jednocześnie najmłodszym albumem, który tego dokonał. Rok póżniej otrzymał nominację do nagrody Grammy dla „najlepszego popowego albumu roku”, a sam wygrał w kategorii „najlepszego solowego występu”.
GOŚĆ W DOM, HARRY W DOM
20 maja tego roku na światło dzienne wyszło trzecie, muzyczne dziecko artysty – „Harry’s House”. Nowy projekt składa się z trzynastu piosenek. Czy ta pechowa liczba stała się dla najnowszego projektu Stylesa jednak szczęśliwą?
Tour po domu Harry’ego rozpoczyna „Music for the Sushi Restaurant”. Wraz z tą piosenką uaktywnili się wszyscy fani Disney Channel. Jeśli kojarzycie serial „Nadzdolni” (A.N.T Farm) to również skojarzycie sobie melodię, którą ten kawałek się rozpoczyna, bo brzmią bardzo, bardzo podobnie. To połączenie funky, jazzu i popu opowiada w metaforyczny sposób o obiekcie pożądania, który jest tak gorący, że artysta mógłby upiec na nim jajko… I nic więcej dodawać nie trzeba.
Potem słyszymy „Late Night Talking”, które swoją nieoficjalną premierę miało już podczas tegorocznego występu artysty na festiwalu muzycznym Coachella. W tej piosence muzyk śpiewa o tym, jak ważna jest dla niego partnerka, dla szczęścia której jest w stanie zrobić wszystko. A melodia idelanie zgrywa się tutaj z tekstem – to radosny hymn dla wszystkich zakochanych, którzy chcą przekazać swojej połówce w Stylesowy sposób proste: kocham cię.
Kontynuacją tej myśli jest „Grapejuice”. Często gdy Styles śpiewa o miłości, jakiś owoc pojawia się w tytule. I tak jest również w tym przypadku. W mieszance indie, synthu i popu autor zwraca się bezpośrednio do adresata – partnerki, dochodząc do wniosku, że nigdy nie spotkał nikogo tak doskonale skrojonego dla niego, a życie z nią i butelką wina wydaje się być wszystkim, o czym marzył. Muzyczne nawiązania do lat 70. mimo, że dobrze znane, sprawiają, że ten utwór nadaje całemu albumowi świeżości.
Za czwórką kryje się „As It Was” – promujący całą płytę pierwszy utwór, z jakim zapoznał nas artysta, choć napisany jako ostatni. Za skoczną, pop-rockową melodią kryje się smutniejsze dno. Styles śpiewa w niej o zmianie, jaka dokonała się w nim na przestrzeni lat – tej muzycznej oraz prywatnej.
Następnie przechodzimy do „Daylight”, gdzie mowa o nieodwzajemnionej miłości lub o tęsknocie spowodowanej dystansem między kochankami. Tak silnej, że artysta gdyby mógł, zanurzyłby partnerkę w miodzie i przykleił do siebie. Tak silnej, że ten nawet czytał jej horoskop. No c’mon, chłopak w takim razie naprawdę zakochał się po uszy… Niektórzy fani doszukiwali się w niej nawiązania do amerykańskiej wokalistki Taylor Swift, byłej partnerki Brytyjczyka, która sama na swoim koncie posiada piosenkę o takim tytule. Jednak w wywiadzie z Howarnem Sternem sam Styles zaprzeczył tym plotkom.
Zgodnie z kolejnością przychodzi pora na „Little Freak” – elektryczno-popowego ulubieńca wielu fanów (jak i mojego), dla których brzmieniem przypomina boysbandową erę. Chociaż ja directionerką nigdy nie byłam, to melancholijna ballada zapada w pamięć poprzez dozowaną w tekście i melodii nostalgię oraz słodko-gorzką mieszankę uczuć względem osoby, która zajmowała wiele przestrzeni w naszym sercu. To muzyczny list dla tych relacji, które zakończyły się szybciej niż zaczęły. Które nie miały szansy się zacząć. Które się zaczęły, miały trwać do końca świata i jeden dzień dłużej, lecz to, co po nich zostało, to tylko myśli, które przychodzą, odchodzą stale… ale ty wiesz, że ten kawałek z tobą zostanie.
Podobnym stylem wita nas utwór „Matilda”, i nie, to nie jest kolaboracja z Dawidem Podsiadło. Te Matyldy najwidoczniej są bardzo inspirujące, bo tytułowa bohaterka nie wzięła się znikąd. Rzeczywistym odniesiem była książka Roalda Dahla zatytułowana właśnie tym imieniem. Główna bohaterka, lekko ujmując, nie ma co liczyć na swoich rodziców. Piosenka również do tego nawiązuje. To muzyczne podniesienie na duchu wszystkich, wychowywujących się w domu, w którym brakowało miłości, bliskości szacunku czy zrozumienia. Mówiąca o tym, jak wiele w takich warunkach trzeba zrozumieć i nauczyć się samemu – gdzie najważniejszą z lekcji jest świadomość, że twój dom nie definiuje Ciebie ani twojej wartości.
Ósmy utwór na płycie – „Cinema” – to funky-pop opowiadający o pożądaniu względem ukochanej osoby. Prosty przekaz, plus skoczna i sensualna melodia stają się ciekawym balansem dla wydźwięku całego albumu.
A gdy świeci słońce, chcecie wyjść na spacer i szukacie piosenki, która idelanie wpasuje się w nastrój panujący za oknem, to „Daydreaming” (drugi osobisty faworyt) będzie do tego idealna. Sample flagowego utworu zespołu The Brothers Johnson: „Ain’t We Funkin Now” jest kolejnym ukłonem w kierunku „różowych lat”. Znowu mamy symbolikę marzenia, jakim autor opisuje swoją partnerkę, a właściwie w tym przypadku to stan, w jaki go wprawia, a ten utwór i John Mayer z gitarą elektryczną w tle hipnotyzuje tak, że wy również poczujecie się jakbyście „livin in a daydream”.
Pod dziesiątką na albumie kryje się proste przesłanie, jak i tytuł utworu: „Keep Drivin”. Gdy wszystko wokół się sypie. Gdy rzeczy idą nie po naszej myśli, po prostu jedźmy dalej, nie patrząc się za siebie. Niestety, choć przesłanie interesujące, to nie patrząc się na listę utworów, sama bym o nim zapomniała. Ta opcja w stosunku do pozostałych może nie mrozi, ale też na pewno nie grzeje jak pozostałe.
Następny utwór podtrzymuje melancholię, jaką początkuje jego poprzednik. Choć melodycznie po raz kolejny mamy do czynienia z radosnym, żywym beatem to „Satellite” wcale takie wesołe nie jest. Bo muzyk, jak tytułowy przedmiot, kręci się dookoła jednej osoby, która z nim kręcić raczej nie chce.
A czemu? To Styles sam już sobie tłumaczy w kolejnym utworze. „Boyfriends” powstało z obserwacji relacji jego siostry oraz innych najbliższych. To krytyka partnerów w postaciach mężczyzn. To krytyka toksyczej męskości i prowdzących do nich takich samych związków, gdzie pomimo całej krzywdy jaką partner jest w stanie wyrządzić swojej drugiej połówce, dalej prosi ją o to, by została.
Lecz gdy one się na to nie decydują, a związki się kończą, może pojawić się myśl, że te były tymi tytułowymi „Love of (their) My Life”. Ostatni utwór z albumu jest o rozstaniu i o nie docenianiu tego co się ma, dopóki się tego nie straci. Jednak miłością życia dla samego autora, jak przyznaje w wywiadze z Zaynem Lowem, nie była osoba, a… rodzimy kraj – Anglia – i to o niej śpiewa w piosence.
LETNI DOMEK
Ten album to udany nowy rozdział w muzycznej karierze Stylesa. Plasujący go w topce popowych wokalitów nowego pokolenia.
Harry’s House jest przepełniony miłością. Tego nie można mu odmówić. Ale niech nikogo to nie zwiedzie. Bo miłość to nie wszystko, co wybrzmiewa z tej płyty. Otwarty jak nigdy wcześniej piosenkarz komunikuje w niej wiele emocji — frustracje, smutek, radość, zagubienie, niezrozumienie, nie odchodząc przy tym od swojej charakterystycznej zabawy metaforyką przekazu i owijaniem tego ,co smutne lub drażliwe, wesołym i tanecznym beatem. Tu nie ma wielkich wariacji czy zaskoczeń. Raczej bazowano na tym, co nawet przeciętnemu słuchaczowi Stylesa będzie dawało poczucie déjà vu – w szczególności w kierunku lat 70. (Sam tytuł płyty nawiązuje do albumu artysty tamtej dekady: Haruomi Hosono i jego „Hosono’s House”) Ale z pewnością jest tu serce – jego ogromne pokłady, które słychać w każdym z utworów. One poprzez tę autentyczność tworzą spójny Harry’s House. Dom przytulny i po prostu piękny, który mógłby znajdować się gdzieś w słonecznym Malibu albo każdym innym miejscu kojarzącym się z latem – bo ten album w nadchodzące wakacje pewnie stanie się jego synonimem – lecz co do innych pór, to nie jestem już pewna…