Witajcie w świecie Wesa Andersona
7 min readPo czym poznać dobrego reżysera? Jednym z takich wyznaczników może być to, czy kreuje coś własnego, czy też bezmyślnie przerysowuje rzeczywistość. Zostawcie wszystko i chodźcie z nami na spacer po kolorowym i prawdziwie stukniętym świecie Wesa Andersona.
Urodził się w Teksasie, choć Teksańczykiem nigdy się nie nazwał. Podobnie jak bohaterowie jego filmów, wciąż dążył do czegoś innego, wyznaczał sobie znacznie większe cele. Od początku postanowił oderwać się od sztywnych ram i stworzyć własną przestrzeń do tworzenia. Jedni go kochają, inni nie rozumieją. On sam w wywiadzie dla „Rzeczpospolitej” mówił: – Robię filmy spontanicznie. Gdy mam jakiś pomysł, po prostu przekładam go na język kina. Nie martwię się, jak zostanie odebrany. A zresztą, dlaczego miałbym zakładać, że jestem kompletnym odmieńcem i nie potrafię nikogo wciągnąć do swojego świata?
Przecieranie szlaków
Jednym z najlepszych przyjaciół reżysera był i jest Owen Wilson. Razem z nim i bratem Wilsona, napisał scenariusz i wyreżyserował swój pierwszy pełnometrażowy film. „Trzech facetów z Teksasu” to niebanalna historia trzech braci, którzy postanawiają zrobić karierę w świecie przestępczym. Ich marzenie? Rabunki i włamania w wielkim stylu. Dołączają do grupy niejakiego Mr. Henry’ego, ale jak się okazuje marzenia to jedno, a zdolności to drugie. Film zdobył swoich fanów, a 27-letni wtedy Anderson został okrzyknięty najlepszym nowym twórcą i mógł się poszczycić Złotym Popcornem przyznawanym przez MTV.
Jego drugi film – „Rushmore”, to historia Maxa Fishera, ucznia elitarnej szkoły, redaktora naczelnego szkolnej gazety, dyrygenta chóru, prezesa koła pszczelarskiego i kaligraficznego w jednym. Mnogie zainteresowania nie wpływają pozytywnie na jego naukę, wręcz przeciwnie. Pewnego dnia dyrektor szkoły ogłasza mu wprost, że szkoła uzna go najpewniej za zmarłego, bo nie akceptuje porażek. Bunt, krytyka elit i miłości. Byliście i będziecie bogaci. Pozostałym udzielę rady. Weźcie bogatych na cel. Weźcie ich na muszkę i odstrzelcie – mówił podczas kościelnego przemówienia jeden z głównych bohaterów.
„Rushmore” okazał się jednak finansową klapą. Do innego zdania doszli recenzenci i ludzie kina, którzy przyznali mu kilka prestiżowych nagród oraz nominacji, między innymi do Złotych Globów. „Rushmore” wypromował Jasona Schwartzmana, który nie będzie się już mógł oderwać od Andersona, podobnie jak Bill Murray. Aktor, któremu wszyscy wróżyli koniec kariery, wrócił do życia pod skrzydłami młodego reżysera.
Już pierwsze filmy Andersona miały w sobie niesklasyfikowaną jakość i oryginalność, którą potem zaczęto nazywać „światem Andersona”. Wytwórnia nie straciła do reżysera zaufania, mimo wpadki ostatniego filmu.
Trzy lata później na ekrany kin wszedł „Genialny klan”. Tennenbaumowie to specyficzna rodzina. Każde dziecko odznacza się wybitnymi zdolnościami: Chas to matematyczny geniusz ze smykałką do interesów, Margot w dziewiątej klasie napisała sztukę wartą 50 tys. dolarów, a Richie to mistrz tenisa i niespełniony artysta z sokołem jako najlepszym przyjacielem. Wszystko zmienia się gdy dzieci dorastają, rzeczywistość okazuje się okrutna i geniusz idzie w odstawkę. Okazją do powrotu do rodzinnego domu staje się ojciec, który po latach ignorowania dzieci, decyduje się wrócić w ich łaski. Przesycony ironią, absurdalnym humorem i teatralnością planu „Genialny klan” stał się dla samego Andersona wzorem do tworzenia własnych filmów. Zapomnijcie o hollywoodzkim romantyzmie pełnym kiczu. Subtelne pocałunki, intymne rozmowy w namiocie i pełne tęsknoty spojrzenia – tak rysuje się miłość u tego reżysera.
Wszyscy jesteśmy dziwni
Długie ujęcia, ujęcia kamery niemal przez ramię aktora, który przekłada kolejne strony scenariusza, teatralność planu, gdzie bohaterowie są niczym lalki w teatrzyku – to cechy rozpoznawcze jego filmów. I ironia – bardzo dużo ironii. Jednak świat Andersona potrafi być bardzo klaustrofobiczny. Szczególnie dla niego samego.
Tak stało się w „Podwodnym życiu ze Stevem Zissou”. Film jest hołdem Andersona dla Jacques’a Cousteau – francuskiego podróżnika, badacza mórz i filmowca. Główny bohater – Steve Zissou – to światowej sławy oceanograf, znany ze swoich filmów dokumentalnych. Określić Zissou jednym słowem? Ekscentryk. Oceanograf ma jednak sporo problemów, zarówno finansowych (nikt nie chce wyłożyć pieniędzy na jego kolejny film – trudno się dziwić), jak i prywatnych (po latach dowiaduje się, że ma syna – w tej roli znakomity Owen Wilson). Jak sam Anderson mówił, film wykończył budżet. Za mały? Nie, wręcz przeciwnie. Na zrealizowanie „Podwodnego życia…” filmowiec dostał aż 50 milionów dolarów. Mieliśmy tyle pieniędzy, że nie wiedzieliśmy co z nimi zrobić – wspominał po latach Anderson. Po raz kolejny okazało się, że życie Andersona przypomina historie jego bohaterów.
Pomiędzy kręceniem kolejnych filmów, Anderson ucieka do Rzymu albo Paryża. Często towarzyszą mu przyjaciele, m.in. Roman Coppola, z którym Anderson napisał wspólnie scenariusz „Pociągu do Darjeeling”.
Tragikomedia – jak zawsze u Andersona, która opowiada historię trzech braci (sam Anderson ma ich dwóch), którzy po śmierci ojca, decydują się wyjechać w podróż do Indii, by znów się zjednoczyć. Cel: odnaleźć matkę, która zdecydowała się na życie misjonarki w indyjskiej dziczy. Bajecznie kolorowe obrazy miasta, plejada osobowości (Adrien Brody, Owen Wilson i Jason Schwartzman jako bracia), powracający motyw upośledzonego romantyzmu i cała masa absurdalnych dialogów. Koniecznie wsiądźcie do tego pociągu! Do filmu dołączony jest także 13-minutowy „Hotel Chevalier”, jako prolog. W filmie nakręconym w zaledwie 2 dni, zagrała Natalie Portman. „Hotel” zawiera pierwsze rozbierane sceny w karierze aktorki, która wcześniej zarzekała się, że nigdy nie zagra w tego typu scenach. Dla Andersona każdy robi wyjątki.
Komedia, która rodzi się ze smutku
Filmy Wesa Andersona są z założenia smutne. Niespełnione miłości, ambicje, utrata ukochanej osoby, rozwody i przestępstwa – wszystko to Anderson ubiera w zgrabne, choć absurdalne i pełne ironii dialogi, dodaje niebanalną scenografię i tak oto puszcza oko do widza, który naoglądał się już schematów w kinie.
Przełomem w jego karierze był z całą pewnością „Fantastyczny pan Lis”. Jeśli do tej pory ktoś Andersona nie rozumiał, to już pewnie nie ma na to szans, bo reżyser coraz bardziej wpada w swój własny świat i idzie mu to znakomicie. Tytułowy pan Lis (głos podkłada George Clooney) to… dziennikarz lokalnej gazety. Razem z panią Lis (Meryl Streep) i synem Ashem (Schwartzman) mieszkają w małej norce. To ojcu rodziny nie wystarcza. Zadłuża się i kupuje wielkie drzewo, na granicy z trzema ogromnymi fabrykami. Pan Lis postanawia uwolnić swoją zwierzęcą naturę do spółki z Kylie’em – oposem i okradać sąsiadów-przemysłowców. Właściciele fabryk postanawiają zawrzeć sojusz i pozbyć się kłopotliwego lisa. Rozpoczyna się granicząca z filmem akcji komedia pomyłek i absurdu. Ta poklatkowa animacja, pierwsza w karierze Andersona, została obsypana nagrodami (dwie nominacje do Oscara, Złotego Globu i BAFTA). Sam reżyser dołączył do grona „znaczących postaci” w świecie filmu. Kolejne produkcje były skazane na sukces.
Szczyt formy Anderson zaprezentował w 2012 roku filmem „Kochankowie z Księżyca. Moonrise Kingdom”. Lata 60., Nowa Anglia. Skaut Sam Shakusky zakochuje się w Suzy Bishop. Oboje są nastolatkami, ale wiek nie przeszkadza im, by się w sobie zakochać. Zawierają tajny pakt, zostawiają wszystko za sobą i wyruszają w podróż z dala od rodziców i opiekunów. Nie mogą uciec za daleko, bo… mieszkają na wyspie.
Ucieczka młodocianych kochanków stawia całe miasteczko na nogi. Teatralne wykonanie i wszystko co w filmach Andersona najlepsze, czyli absurd do potęgi. O sile filmu, oprócz doskonałego scenariusza, mówi sama obsada. Nie zabrakło Billa Murraya, Edwarda Nortona, Jasona Schwartzmana, Bruce’a Willisa, Tildy Swinton (gra Opiekę Społeczną), czy też Boba Balabana, jako narratora.
Nowa miłość Andersona: Polska
Jego najnowszy film „Grand Budapest Hotel”, na ekrany polskich kin wejdzie już w piątek, 28 marca. I jak to już u Andersona bywa, nie obędzie się bez świetnej obsady, zagrali m.in. Ralph Fiennes, Adrien Brody, Willem Dafoe, Jeff Goldblum, Harvey Keitel, Jude Law, Edward Norton i stali bywalcy, czyli Schwartzman z Wilsonem.
W fikcyjnym państwie Zubrowka (skojarzenia z polską wódką jak najbardziej trafne) mieści się hotel, w którym konsjerżem jest ekscentryczny Pan Gustav H. Pewnego dnia zostaje wrobiony w kradzież obrazu i uwikłany w szereg intryg. Zamknięta przestrzeń, gwiazdorska obsada i polskie trunki – czego chcieć więcej. W „GBH” zakochał się cały Berlin, gdyż film miał swoją premierę na tamtejszym festiwalu. Wes Anderson za swój najnowszy film zdążył już otrzymać Srebrnego Niedźwiedzia – nagrodę specjalną jury Festiwalu Berlinale.
– Bardzo chciałem zrobić film, który będzie miał coś wspólnego z Polską: uwielbiam ten kraj, mam tu mnóstwo przyjaciół. I udało się – nie dość, że mamy Republikę Zubrowka, to jeszcze kręciliśmy na polsko-niemieckiej granicy – mówił reżyser dziennikarzowi „Gazety Wyborczej”. Ekipa większość czasu spędziła w Goerlitz, ale na spacery chodzili… do Zgorzelca. Pozostaje jedynie czekać na marcową premierę „Grand Budapest Hotel”, by znów móc oderwać się na chwilę od rzeczywistości i zagłębić się w groteskowym świecie Wesa Andersona.