Hype sięga zenitu, czyli „Diuna” Denisa Villeneuve’a
3 min readWiele wskazuje, że nadchodząca „Diuna” jest jednym z najbardziej oczekiwanych filmów 2021 roku. Z moich obserwacji wynika, że zainteresowanie najnowszą produkcją Denisa Villeneuve’a sięga zenitu wśród trzech konkretnych grup – fanów powieści Franka Herberta, sympatyków samego reżysera oraz widzów zaintrygowanych promocją filmu.
Przyjrzymy się najpierw fanom książkowego pierwowzoru. Powieści Herberta należą do światowego kanonu fantastyki naukowej. Odniosły nie tylko sukces krytyczny (nagroda Hugo i Nebula), ale i komercyjny (20 milionów sprzedanych egzemplarzy na świecie), co jest istotne w kontekście ekranizacji. „Diunie” wyjściowo towarzyszy zainteresowanie wielu tych osób, które w ciągu ostatnich dziesięcioleci zapoznawały się z fenomenem powieści. Jest to bardzo prosty mechanizm – jako odbiorcy popkultury, lubimy oglądać znane nam historie po przeniesieniu do innego medium. Często towarzyszy temu poczucie gratyfikacji, wynikające z tego, że powieść, którą znamy i cenimy od wielu lat, zostaje zauważona na szerszą skalę, a my możemy czuć satysfakcję, że interesowaliśmy się nią już wcześniej. Oczywiście ekranizacjom znanych książek towarzyszy też obawa, czy ukochane dzieło zostanie przeniesione na wielki ekran z „należytym szacunkiem” – tak czy inaczej, jest to kolejny powód dla fanów, by udać się do kina i sprawdzić, czy niepokój był podstawny.
Kolejna grupa, zdaje mi się, że mniej liczna, to sympatycy twórczości Denisa Villeneuve’a. Jest to reżyser jeszcze nieznany szerszej publiczności (co zapewne zmieni się po premierze „Diuny”) . Do tej pory tworzył głównie niewielkie i nie odnoszące rażących sukcesów finansowych filmy, których powolna narracja nie sprzyjała, by wybierały się na nie tłumy podekscytowanych widzów. Jego najbardziej znanym dziełem jest genialny „Nowy początek” (ang. Arrival) – kameralna produkcja fantastycznonaukowa, która nietypowym podejściem do tematu inwazji obcych, zaskarbiła sobie (i reżyserowi) wierne grono fanów. Villeneuve w „Nowym początku” dał się poznać jako reżyser subtelny i niestroniący od filozoficznej refleksji, co czyni go idealnym kandydatem do ekranizacji „Diuny”.
Do ostatniej grupy należą osoby, które zainteresowały się „Diuną” za sprawą promocji filmu. Ich uwagi nie przyciągnął książkowy pierwowzór ani reżyser, a zwiastuny, materiały promocyjne i obsada. Zacznę od tej ostatniej. Choć obsada filmu pełna jest znanych i poważanych w Hollywood nazwisk, jego głównymi twarzami zdają się być Timothée Chalamet i Zendaya Coleman – para młodych i miłych dla oka aktorów, którzy występują w odnoszących sukcesy filmach superbohaterskich („Spiderman”) czy młodzieżowych („Lady Bird”; „Tamte dni, tamte noce”). W zwiastunach przewijali się też Jason Momoa czy Oscar Isaac, których publiczność zna z największych franczyz filmowych – DCEU i Gwiezdnych Wojen.
Skoro o popularnych franczyzach mowa – na zainteresowanie „Diuną” bez wątpienia wpływa to, jak rozbuchana jest promocja filmu oraz jego budżet (ok. 165 mln dolarów). Astronomiczne sumy, które włożono w produkcję, odbijają się na zasięgach filmu. Zwiastuny są pełne profesjonalnych efektów specjalnych, które krzyczą do widza, że biedy nie ma, a studio zainwestowało naprawdę dużo, by seans był niezapomnianym przeżyciem.
„Diuna” jest reklamowana jak klasyczny wysokobudżetowy film rozrywkowy (kojarzący się niektórym z Gwiezdnymi wojnami), a jednocześnie, za sprawą reżysera i powieści Herberta, obiecuje widzom coś więcej niż efektowną strzelaninę w kosmosie – i wydaje mi się, że to jest kluczem do zrozumienia tego, jak wielkie zainteresowanie budzi.