Na dwa głosy: Witaj w klubie
4 min readNajnowszy film Jean-Marca Vallée szturmuje polskie kina. Nieprzeciętna historia, aktorzy godni Oscara i scenariusz pełen oryginalności. O „Witaj w klubie” i odmiennym spojrzeniu na problem homofobii piszemy w nietypowy sposób, bo na dwa głosy.
Magdalena Drozdek: Na początek parę słów o samej fabule. Papierosy, alkohol, kobiety i rodeo – to podstawy funkcjonowania Rona Woodroofa, elektryka z Dallas. Jego hulaszcze życie kończy się, gdy dowiaduje się, że jest nosicielem wirusa HIV. To w zamkniętym światku Rona i jego przyjaciół oznacza jedno – bycie ukrytym homoseksualistą. Wyłączony ze społeczności nie ma zamiaru się poddawać. Postanawia szmuglować zakazane leki z Meksyku. Przypadkowo znajduje sojusznika w transseksualnym Rayonie (Jared Leto). Zakładają klub, gdzie ściągają chorzy z całego stanu.
Marek Listwan: Film należy do Matthew McConaughey’a, dostał on za ten występ Oscara, prawdopodobnie kosztem Leonardo DiCaprio. Trudno porównywać obie kreacje, bo Ron Woodroof i Jordan Belfort to dwaj zupełni inni bohaterowie. Mam jednak przeczucie, że Akademia uznała, iż McConaughey zagrał swoją rolę życia i więcej taka okazja mu się nie zdarzy, więc niech ma. A DiCaprio? „Przecież gra w tylu filmach, jeszcze ma czas”.
M.D: Woodroof i Belfort stoją na dwóch filmowych biegunach. Wyścig po Oscara był więc wyjątkowo przejmujący dla fanów. Wiadomo nie od dziś, że poświęcenie do roli jest nad wyraz doceniane przez Akademię. A sam McConaughey? Po serii ośmieszających rólek w komediach romantycznych zaczyna sięgać po bardziej ambitne kino. Strach się bać, co pokaże w następnym filmie. Po jego roli w „Pokusie” byłam w lekkim szoku. W „Witaj w klubie” jest tak odpychającą postacią, że mimo wszystko wciąga nas w swoją historię.
M.L: Nie powiedziałbym, że wyścig był tak przejmujący. Moje serce było za Leo, ale rozum podpowiadał, że to właśnie Matthew zostanie nagrodzony. Jego Ron, mimo że odpychający, jest postacią tragiczną, a nie rozszalałym hedonistą. Ostatnio Oscary dostaje się za bycie ofiarą nieszczęścia. Nie można mu jednak umniejszać, zagrał doskonale. Poza tym, występuje też w serialu HBO „Detektyw” i zbiera znakomite recenzje. Zobaczymy, czy McConaughey to „one hit wonder”, czy bomba z opóźnionym zapłonem.
M.D: Teraz Matthew poczuł wiatr w skrzydłach. I to huraganowy. Samo jego przemówienie podczas odbierania statuetki było niezwykle emocjonujące. Wyznanie, że Bóg jest jego największym przyjacielem wprawiło w konsternację niejedną osobę na sali. Podobnie było w przypadku Jareda Leto. Jak oceniasz jego drugoplanową rolę?
M.L: Choć nigdy nie byłem wielki fanem „pięknego jak wschód Słońca nad Motławą” Leto, trzeba przyznać, że dał radę. Co prawda przylgnęła już do niego łatka tego, który wiecznie gra mniejszych lub większych wykolejeńców, ale tym razem był to wykolejeniec najwyższych lotów.
M.D: Jared Leto miał okazję zaszaleć. Pod kilogramami makijażu, rozczochraną czupryną i dziewczęcymi fatałaszkami jest taki delikatny… Leto, tak jak mówisz, często grał wykolejeńców, trudne historie zawsze się go trzymały, ale tym razem to była prawdziwa oscarowa rola.
M.L: Historia przedstawiona w filmie jest bardzo gorzka. Główny bohater to nie Magic Johnson, legendarny koszykarz, również nosiciel wirusa HIV, który gdyby nie wiek i kilka zbędnych kilogramów, mógłby nadal czarować na parkiecie. Choroba wyniszcza Rona, męczy go fizycznie i psychicznie. Tu nie ma żartów ani niedomówień. Za to chwała reżyserowi.
M.D: Historia gorzka, ale graniczy niemal ze śmiesznością. Momentami Ron przedstawiany jest niczym rycerz podczas krucjaty. Walczy o lepszy byt dla siebie i sobie podobnych. Brakuje mu tylko miecza i peleryny.
M.L: To fakt. Nasi kumple zza oceanu mają obsesję na punkcie kreowania ludzi na herosów i kręcenia o tym filmów. W filmie homofobiczny Ron Woodroof przechodzi wiele przemian, zmienia się jego postrzeganie innych ludzi i faktycznie – prowadzi krucjatę. W rzeczywistości był biseksualnym, źle prowadzącym się gościem, który chciał przedłużyć sobie delikatnie życie i przy okazji trochę zarobić. Już nie brzmi tak niesamowicie, prawda? Dlatego mimo że „Witaj w klubie” to bardzo dobry film, wolę bardziej uczciwą (mimo koloryzowania) spowiedź „Wilka z Wall Street”.
M.D: Film zdecydowanie jest bardzo dynamiczny. Woodroof też nie do końca wyzbywa się homofobii, choć gdzieś w środku zmienia się jego postrzeganie świata. Reżyser zręcznie prowadzi nas przez jego historię, w końcu zostawiając z lekkim niedosytem. Ciekawe co Vallée pokaże w następnych produkcjach. „Witaj w klubie” polecam szczególnie tym, którzy uważają ten film, za kolejną nudną historię o homoseksualistach. Możecie się pozytywnie rozczarować.