Uwaga! Product placement!
3 min readKiedy ranne wstają zorze, każdy stara się jak może. A szczególnie influencer. Chwyta prędko za telefon i nagrywa instastory: „Cześć kochani, jak tam życie? Mnie męczący czeka dzień. Zrobić zdjęcie, wstawić post, no i odpakować coś. Wyczekujcie rabaciku na produkty marki X”. Cóż za praca! Zmęczenie, pot i łzy – czy trudniej komuś może być?
Trzeba przyznać, że dość ciekawym sposobem na życie jest zarabianie na czyimś zaufaniu; albo raczej – bezmyślności. Kontrowersyjnie, co? Ale jak inaczej określić bezwiedne zostawianie like’ów pod postami czy podążanie za clickbaitem? Większość ludzi traktuje takie działania bardzo pobłażliwie, jednak dla twórców internetowych oznaczają one wzrost zasięgów, kolejno – pozyskanie nowych odbiorców, a co za tym idzie – coraz więcej propozycji współprac.
Influencer bez współprac z markami właściwie przestaje nim być i odchodzi do lamusa, a agencja, której podlega, nierzadko rozwiązuje z nim kontrakt. Zostaje na lodzie i ślizga się na nim do momentu zaliczenia ostatecznej, medialnej gleby. Niemniej, przez cały okres swojej świetności, przypomina bardzo osobliwy słup reklamowy, do którego przyczepiane są różnorakie oferty, niemal zawsze z konkretnym kodem zniżkowym. Słup bezbarwny, neutralny, apolityczny, milczący. Tak jest wygodniej, przynajmniej liczba obserwujących się zgadza, a i starcza na zaspokojenie podstawowych potrzeb życiowych, takich jak: opłacenie rachunków, kupno 2 mieszkań w centrum Warszawy lub wycieczkę na Zanzibar czy Bali w środku zimy. Chciałoby się rzec „kto bogatemu zabroni?”, ale lepiej tego nie mówić, bo wyszłoby na jaw, ile w nas – ludziach – zazdrości, niechęci, jadu, a przecież to nieprawda, prawda?
Influencer to w człowiek przytłoczony ogromem pracy. A właściwie to nie on, a sztab ludzi, kreujących jego medialny wizerunek. I tak: montażysta montuje filmy i obrabia zdjęcia, asystentka planuje dzień tudzież pisze posty, manager (agencja) zaś trzyma w ryzach cały ten cyrk. Trudno mówić tutaj o autonomii twórcy, którego decyzyjność ogranicza się do tego, co zje na obiad (choć i w tym aspekcie może być ograniczony, np. wyborem cateringu takiej, a nie innej marki). W ten sposób zostaje stworzony żywy produkt, będący maszynką do zarabiania pieniędzy: najpierw dla agencji, potem dla siebie.
Niektórym udaje się wyrwać z tego toksycznego systemu, jednak są to wyjątki. Najczęściej należą do nich influencerzy niszowi, tworzący treści bardziej wymagające, nieprzeznaczone dla szerokiego grona odbiorców; tłumieni przez „influencerskich guru”, którzy „lokowanie produktu” mają wręcz wypisane na czole.
Jak zatem oddzielić ziarno od plew? Hmm… ale czy w ogóle warto to robić? Trwanie w schematach wydaje się znacznie łatwiejszą opcją. Tu można załapać się na promkę, tam obejrzeć odmóżdżający filmik, jeszcze gdzieś indziej poobserwować dzieci celebrytów. Karuzela z influencerami musi się kręcić. A my wraz z nią w charakterze nieudolnych obserwatorów internetowych absurdów.