Grzeszny Londyn – recenzja serialu „Bo to grzech”
4 min readLondyn, rok 1981 i rozpoczynająca się właśnie nowa dekada. Gdzieś w tle leci pewnie nowy kawałek Duran Duran, a kina zapełniają się przed seansem pierwszego filmu o przygodach Indiany Jones’a. Tutaj właśnie wrzuca nas Russel T. Davies w swojej nowej produkcji – „Bo to grzech”. Wyrywa nas jednak z tego miłego snu o latach 80. i pokazuje, dlaczego nie powinniśmy zapominać o kryzysie AIDS.
Russel T. Davies jest jednym z tych twórców, którzy moim zdaniem zmieniają w złoto każdą produkcję, w jakiej biorą udział. W świecie małego ekranu znany jest z poruszania tematyki LGBT+ oraz walki o ich odpowiednią reprezentację w mainstreamowej telewizji. Jego najpopularniejszą produkcją było wznowienie kręcenia „Doctora Who” w 2005 roku. Jednak zanim ożywił kosmitę z Gallifrey, to w 1999 roku stworzył uznany przez krytyków, przełomowy mini serial „Queer as Folk”, opowiadający perypetie grupki gejów z Manchesteru. W 2021 roku sięga po raz kolejny po znaną i istotną dla niego kwestię i tworzy w połowie autobiograficzny mini serial dla HBO – „Bo to grzech”.
Ritchie (Olly Alexander), Roscoe (Omari Douglas) oraz Colin (Callum Scott Howells) to trzech młodych gejów, którzy rozpoczynają nowe życie w Londynie w latach 80. XX wieku. Przez pięć odcinków widzowie mogą śledzić pokazane z ich perspektywy perypetie miłosne, rozwój kariery czy zawiązywane przyjaźnie. Drugim tematem, zdecydowanie ważniejszym w serialu, było pokazanie, z jakim ogromem problemów w tamtych czasach musiały zmierzyć się osoby LGBT+. Akcja serialu skupia się przede wszystkim na kryzysie AIDS.
Serial zachwyca pod każdym kątem, a jednocześnie niewyobrażalnie porusza i pozostawia widza w szoku, niczym po przejażdżce na emocjonalnym rollercoasterze. Zwłaszcza że Davies funduje swoim widzom odpowiedni wzrost napięcia. Pierwszy odcinek zaczyna się dość niewinnie, pomimo wszystko nacieszyć można się obrazami pokazującymi siłę przyjaźni i walki z przeciwnościami losu, nawet jeśli czuć wiszącą już nad bohaterami tragedię. Natomiast ostatnie odcinki mogą wzruszyć do łez nawet kogoś o kamiennym sercu, co tylko utwierdza mnie w fakcie, że jest to najbardziej poruszająca historia, jaką ostatnio oglądałam. Jednak tak udane emocjonalne poruszenie nie jest tylko zasługą dobrego scenariusza, ale i wyśmienitych kreacji aktorskich. Przede wszystkim samo to, jak dobrze odegrana jest wyjątkowa relacja między serialowymi przyjaciółmi, sprawia, że przez 5 godzin całego seansu można poczuć się jednym z nich, co tylko potęguje końcowe wzruszenie. W dodatku perfekcyjne zagranie postaci przyjaciółki głównych bohaterów – Jill Baxter (Lydia West), która angażuje się całą sobą w walkę o życie swoich najbliższych, sprawia, że sami się w tę sprawę wciągamy, z pewnym podenerwowaniem czekając na rozwój wydarzeń.
Całość potęguje fakt, że historia jest luźno oparta na faktach, a postacie są inspirowane osobistymi wspomnieniami twórcy i osobami, które znał w młodości. Jak sam wyznał na łamach Metro, bohater grany przez Calluma Scotta Howellsa, Colin, jest w pewnym stopniu odzwierciedleniem byłego partnera twórcy, z którym spotykał się w latach 90. i tak, jak serialowa wersja przyuczał się do zawodu krawca. Natomiast postać Ritchiego jest bardzo luźno zainspirowana historią aktora Dursleya McLindena, który tak, jak jego odpowiednik na ekranie zagrał niewielką rolę w „Doctorze Who”. Także ogólna idea grupki znajomych, dzielących wspólnie mieszkanie nazwane „Pink Palace”, wywodzi się z prywatnych doświadczeń Daviesa. W wywiadzie wspomina, że część jego znajomych stworzyła miejsce o tej samej nazwie w swoim w mieszkaniu w Londynie.
Sukces „Bo to grzech” to nie tylko dobra gra aktorska i budowanie napięcia. Daviesowi udało się także bardzo dobrze odwzorować klimat lat 80. Soundtrack to jeden z ważniejszych dla mnie elementów w każdej produkcji, dlatego zwracam zawsze na niego szczególną uwagę. Jak można się domyślić, po moich zachwytach nad tym serialem i on jest bez zarzutu. Znane i uwielbiane przez większość synth popowe hity tamtej dekady wymieszane zostały ze wpasowującą się klimat współczesną muzyką, w tym także zespołu Years&Years, którego lider, Olly Alexander, odgrywa jedną z głównych ról.
Nie jest to na pewno jeden z tych lekkich seriali, które możemy obejrzeć dla rozluźnienia i odprężenia po ciężkim dniu nauki czy pracy. Jest to raczej jeden z tych, które po obejrzeniu zostawiają nas sfrustrowanych tematyką, emocjonalnie skonfundowanych, ale za to pobudzonych do myślenia, a może i nawet do działania.