„Nikt normalny nie płynie tam nawet z prądem, a ja chciałem pod prąd” – rozmowa z Jackiem Pałubickim
11 min read
Jak płynie się kajakiem w wodorostach? Po co marnować dwa miesiące na podróż kajakiem? Nie wystarczy krótki spływ ? Odpowiada Jacek Pałubicki.
Jak opisałbyś siebie?
Jako człowieka. Trudno zaszufladkować siebie samego i innych. Najłatwiej będzie mi opisać siebie swoimi zainteresowaniami i działalnościami, których się podejmuję. Po pierwsze, duży fragment mojego życia krąży wokół społeczności studenckiej, ponieważ studiuję dwa kierunki. Są to kryminologia i prawo. Drugi krąg to środowisko Pomorskiego Okręgowego Związku Koszykówki, do którego należę. Sędziuję mecze okręgowe, nawet w tym pandemicznym czasie, ponieważ rozgrywki lig koszykarskich, podlegających Polskiemu Związkowi Sportowemu, nadal się odbywają. Trzecie środowisko to Ogólnopolski Młodzieżowy Turniej Turystyczno-Krajoznawczy. Wydarzenie jest najbardziej prestiżową imprezą organizowaną przez Polskie Towarzystwo Turystyczno-Krajoznawcze. Zaangażowałem się w to, będąc w czwartej klasie szkoły podstawowej. Ten konkurs rozwija wiele umiejętności praktycznych, m.in. udzielanie pierwszej pomocy. Po liceum zostałem opiekunem drużyn startujących w zawodach, a aktualnie coraz częściej angażuję się w organizację Turnieju. Udział w tym wydarzeniu zainspirował mnie do podróżowania. Dlatego wyszedłem poza schemat, wybierając coś bardziej ekstremalnego niż piesze wycieczki i przejażdżki rowerowe.
Czy podróż kajakiem była pierwszą z większych, w które się wybrałeś?
Nie. Cztery lata temu miałem za sobą wyprawę rowerową. Pokonałem ponad 2400 km w ciągu 26 dni. Ogromną rolę w ciekawości świata odegrał mój dziadek, który jest pomysłową osobą. Zabawy, które wymyślał, były bardzo kreatywne. Nauczył mnie niekonwencjonalności i nieszablonowości.
Skąd pomysł na wyprawę kajakiem?
Każda turystyka jest ciekawa, chociaż ja preferuję bardziej eksploracyjną niż hotelową. Po pierwsze dlatego, że jest tańsza, wymaga od nas samozaparcia, co przekłada się na większą satysfakcję z takiego podróżowania. A po drugie, pojawiają się różne spontaniczne sytuacje, na przykład spotkania z przypadkowymi osobami. Poznanie drugiego człowieka to też świetne przeżycie. Na wycieczkę pieszą można pójść na tydzień lub dwa. Ale chcąc zrobić coś dużego, trzeba było wydzielić sobie czas.
To lato było ostatnim, w którym mogłem zarezerwować na podróż całe dwa miesiące. Nie było to łatwe zadanie, ponieważ musiałem zaliczyć wszystkie przedmioty w pierwszym terminie. Wypłynąłem 13 lipca, ponieważ dzień wcześniej odbyła się druga tura wyborów prezydenckich, a chciałem wrócić do 13 września, ze względu na uroczystości rodzinne. Teoretycznie miałem czas do końca września, zarezerwowany na ewentualne niespodziewane wypadki. Jako że wyprawa rowerowa już była, szukałem innego środka transportu, napędzanego siłą własnych mięśni. Nie chciałem użyć transportu silnikowego, bo to duży koszt i zanieczyszczenie środowiska. A z drugiej strony nie daje to satysfakcji, takiej jak to, że dotarło się gdzieś o własnych siłach. Dlatego padło na kajak.
Nie miałem żadnego większego doświadczenia kajakowego, oprócz spędzonych 3-4 godzin w kajaku na małych spływach pomorskimi rzekami. Pomysł musiał być niekonwencjonalny. Na początku myślałem o Wiśle, ale pod prąd już przepłynęło ją kilka osób, a ja chciałem być w czymś pierwszy. Wtedy wybrałem Wartę. Pewien Robert spod Radomia pokonał tę rzekę pod prąd, ale nie w całości. Więc Warta zaczęła być trzonem mojej wyprawy. Kajakarze zazwyczaj korzystają z samochodów do przewiezienia łodzi w dane miejsce, spływają i po drugiej stronie ktoś ich odbiera. Ja tak nie chciałem robić. Zacząłem planować jak samodzielnie wypłynąć i wrócić na Pomorze.
Rozpocząłem na Brdzie, która zlokalizowana jest niedaleko działki mojej babci w Borach Tucholskich, więc miałem dogodne miejsce do startu. Spłynąłem do Bydgoszczy, dalej Kanałem Bydgoskim połączyłem się z Notecią i dalej od miejscowości Santok, do źródeł Warty w Zawierciu. Przez ostatnie 20 kilometrów rzeka była w takim stanie, że poruszanie się w niej było bardzo trudne. Dla mnie szybciej i łatwiej było ciągnąć kajak wzdłuż rzeki, niż płynąć.
Ostatnie kilometry do źródeł Warty przeszedłeś pieszo. Ale czy oprócz tego napotkałeś jeszcze jakieś trudności?
Zaczynało brakować wody, co jest naturalne, jeżeli zbliżamy się do źródeł. Ale było to dodatkowo pogłębione suszą, która doskwierała w tamtym czasie. Moim wskaźnikiem suszy była filtracja wody. Podczas podróży pije się duże ilości wody. Gdybym chciał się zaopatrzyć na całą wyprawę, potrzebowałbym jej około 300 litrów. A nie zabrałbym tego na kajak, dlatego zaopatrzyłem się w filtr do uzdatniania, dzięki któremu piłem prosto z rzeki. Filtr „wyłapywał” tylko zanieczyszczenia biologiczne (bakterie) i mechaniczne (liście). Nie radził sobie z chemicznymi (pestycydy, ścieki). Woda w Brdzie była zdatna do picia nawet bez filtrowania, Noteć miała dosyć mętną wodę, ale Warta jest strasznie zanieczyszczona. Szukałem w trakcie jej bocznych źródełek, żeby nie uzdatniać wody z głównego nurtu rzeki. Od pewnego momentu te odnogi były tylko suchymi korytami. Drugą kwestią jest przygotowanie Warty, jako szlaku kajakowego, który nadaje się do przepłynięcia tylko od Częstochowy w dół rzeki. Pewien kajakarz, który spędza na rzekach kilkadziesiąt dni w skali roku, powiedział mi, że nikt normalny nie płynie tam z prądem. A ja pod prąd chciałem i popłynąłem. Trudnością były powalone drzewa. Gdy leżało jedno, to nie było problemu. Wychodziłem i przenosiłem kajak. Gorzej, jeżeli było kilkanaście drzew, a z nich wystawały gałęzie, w których łatwo się zablokować. Kolejne przeszkody to brak wody, pokrzywy na brzegach, strome, błotniste przybrzeża, zatory śmieciowe. O ile rzeka jest szeroka, to brakuje tam zatorów, ale jeśli jest wąska, przedzierasz się przez warstwy śmieci.
Ale w końcu dotarłeś do Zawiercia, do źródeł Warty. I co dalej?
Zawiercie było centralnym punktem wyprawy. Żeby wrócić, musiałem znaleźć rzekę płynącą w odwrotnym kierunku. Wartą nie chciałem spływać z powrotem, bo nie lubię dwa razy podążać tą samą trasą. Szukałem czegoś, przez co mógłbym stworzyć pętlę. Zawiercie podsunęło mi Czarną Przemszę, która leży w dorzeczu Wisły. Byłem zmuszony przenieść mój pojazd w inne miejsce. Był to najtrudniejszy moment wyprawy, ponieważ po 12 kilometrach trafiłem na strome wzniesienie. W miejscowości 4-5 kilometrów od Zawiercia byłem strasznie zmęczony podchodzeniem pod tą górkę. W pewnym momencie nadjechała ciężarówka i mężczyzna, który ją prowadził, zapytał, czy nie podrzucić mnie do miasta. Jak ja musiałem się zmusić, żeby mu odmówić! Miałem okazję, aby w pięć minut osiągnąć cel, ale wybrałem to, że kolejne trzy godziny będę szedł i ciągnął kajak, chociaż ręce już odpadały. Dalej Czarną Przemszą połączyłem się z Przemszą, potem Wisłą do Tczewa. Cała pętla okazała się bardziej oryginalna i pionierska niż przepłynięcie Warty pod prąd. Jej długość wyniosła dokładnie 2044 km.
Jak wyglądała trasa? Była dobrze widoczna w jakiś sposób?
Ci, którzy projektują trasy rzeczne, nie przejmują się kajakarzami. Żegluga i jachty mają łatwo. Natomiast oznakowanie dla kajaków, nawet na największych polskich rzekach jest fatalne. Nie sprawiało mi to jednak większego problemu, bo byłem nastawiony na eksplorację, a nie na wygodny spływ. Na rzekach „projektowanych” wszystko jest połączone. Wszędzie są śluzy, można przestawić kajak i nie trzeba go nosić ze sobą. A ja w pewnych miejscach musiałem drogę nie tyle odkryć, ile stworzyć. Musiałem łącznie przez 25 km ciągnąć kajak lądem.
Dlaczego wybrałeś na swój cel charytatywny Dom Samotnej Matki w Matemblewie?
Dom Samotnej Matki jest instytucją, która jest czymś najmądrzejszym w problematyce aborcji. Uważam, że to jest problem i nie zgadzam się z przedstawianiem aborcji, jako prawa człowieka, bo to zaprzeczanie samemu sobie. Skoro z drugiej strony stoi prawo do życia, to ile one są warte, jeżeli jedno prawo przeczy drugiemu? Podejmując ten temat światopoglądowo, myślę, że dochodzi do kolizji dwóch wartości: wolności i wartości życia. Nie da się ukryć, że są pewne sytuacje, w których ciąża może być dramatem dla kobiety. Wady letalne dziecka, zagrożenie życia matki to przedmioty dyskusji, wracające co jakiś czas. Niestety najczęściej wyciągane do potrzeb politycznych, a nie w celu rzetelnego rozwiązania problemu.
Ustawy nakazują albo zakazują. Dom Samotnej Matki jest inicjatywą, która nie stawia nakazów, lecz pokazuje alternatywę. Bardzo często przyczyną aborcji jest strach, że kobieta sobie nie poradzi. Pojawienie się dziecka to wielkie wyzwanie psychiczne, logistyczne i na wielu innych płaszczyznach. Kobieta jest w młodym wieku, ciąża zdarzyła się w nieodpowiednim momencie, nie ma zaplecza finansowego, czy brakuje wsparcia ze strony rodziny. Dom pokazuje, że nie musisz usuwać tego dziecka, jest ktoś, kto ci pomoże. Jest to realne promowanie życia poprzez zapewnienie pomocy, a nie fikcyjny nakaz czegoś, co mogłoby się skończyć rozwojem podziemia aborcyjnego. Dlatego uważam, że Dom Samotnej Matki jest inicjatywą, którą należy promować, najlepszym, co człowiek może zrobić, aby nie odbierać nikomu wolności i jednocześnie zadbać o życie. Ta instytucja pozwoliła połączyć szczytny cel z wewnętrzną ekspresją. Udało się nawet nawiązać współpracę z Caritas Archidiecezji Gdańskiej, która ten dom prowadzi.
Na czym polegała ta współpraca?
Ważnym aspektem przygotowań była minimalizacja kosztów. Robi się to między innymi przez uzyskanie sponsorów. Miałem jednego, a była nim firma Aquarius z Żukowa, producent polskiego sprzętu kajakowego. Tylko żeby zdobyć tego sponsora, musiałem wypromować moją wyprawę. Stworzyłem konto na mediach społecznościowych (Na Otwartym Nurcie), gdzie relacjonowałem podróż. Uzyskałem różne patronaty i stałem się lokalnie rozpoznawalny. Tym samym mogłem zwrócić się do Aquariusa. Otrzymałem potrzebny sprzęt. Doszedłem do porozumienia z Caritas, mającą swój ośrodek wypoczynkowy z wypożyczalnią kajaków. Zaproponowałem, aby tam kupiono kajak, którym popłynę i gdy wrócę, zostanie on w wypożyczalni. Z drugiej strony, gdybym miał sam promować wydarzenie, osiągnąłbym mniejszy zasięg.
Miałeś pomysł, sprzęt, a jak wykonanie? Jak twoja kondycja?
Pandemia pokrzyżowała mi plany. Zamknięto siłownie i baseny, które były moim centrum przygotowań. Jedyne, co mi pozostało, to ćwiczyć z drobnymi obciążeniami w domu i bieganie w lesie. Pomimo tego, nie da się przygotować na podróż, w którą popłynąłem. Dokładnie płynąłem 44 dni, a 18 przeznaczyłem na regenerację, zwiedzanie, przeczekanie trudnych warunków. Były takie dni, gdzie płynąłem tylko 3-4 godziny, ale w większości jest to machanie wiosłem 12-14 godzin dziennie, w różnych warunkach atmosferycznych. Czasami żar leje się z nieba, trasa wiedzie przez pola, gdzie nie ma żadnego cienia. Trudno było przebrnąć przez 20-kilometrowy Kanał Bydgoski, ponieważ tam jest woda stojąca, zarośnięta, bez drzew. Musiałem rozgarniać wodorosty, które owijały się wokół wiosła jak naturalne spaghetti. To było niebezpieczne, bo rośliny zasysały wiosło i mogły obrócić kajak do góry dnem, więc musiałem kontrolować ruchy. Nie tylko doskwierał upał, ale też deszcze i zimno. Początek września był bardzo chłodny. Niemożliwe jest przygotować się na wszystkie warunki, jakie dyktuje natura. Kondycję wyrabiała mi sama podróż. Na rozpoczęciu wyprawy płynąłem cyklem trzy dni, a jeden odpoczywałem. Później już przyjąłem cykl sześć do jednego, bo miałem taką kondycję, że nie zauważałem, czy płynę 12 czy 14 godzin. Nie robiło mi to różnicy. Dwa tygodnie przed wyruszeniem wystawiałem się na działanie słońca, aby przystosować organizm do promieni słonecznych. Bardzo nie lubię się opalać, ale musiałem wychodzić, żeby ciało nie doznało szoku po całodziennym pobycie w skwarze, bez ukrycia. Mogę z pewnością stwierdzić, że podróż była dużym wyzwaniem fizycznym.
Jak wyglądały noclegi? Co jadłeś podczas podróży?
Moją bazę noclegową stanowiły przede wszystkim namiot i śpiwór. Starałem się rozbijać obóz poza miejscowościami, aby unikać zbiorowisk ludzi. Gdy rozmawiałem z rodziną, pytali: „dlaczego nie chcesz rozbić namiotu na przystani”? A ja na to: „Kto mi ukradnie portfel – sarna czy człowiek”? Wolałem rozstawiać się raczej „na dziko”, ale zdarzały się też noclegi w większych miejscowościach. W przystaniach nocowałem, gdy miałem w tym jakiś cel, na przykład następnego dnia chciałem coś zwiedzić, albo uzupełnić zapasy. Ludzie byli bardzo przyjaźnie nastawieni wobec mnie i nawet pozwalali za darmo przenocować na polu namiotowym czy przystani. Zdarzały się także noclegi u przypadkowo poznanych ludzi.
Odnośnie do wyżywienia, miałem ze sobą ogromny worek z różnymi orzechami i suszonymi owocami. Coś, co nie sfermentuje w zamknięciu. Było to źródło szybko przyswajalnych węglowodanów i tłuszczy. Natomiast wszelkiej maści płatki (owsiane, jaglane itp.), zajmowały mało miejsca. Ale gotując je, można było całkiem spory posiłek przygotować. Gdy miałem możliwość, korzystałem z ciepłego posiłku w większych miejscowościach. Pewnego dnia płynąłem na nocleg do Pogorzelicy. W czasie, kiedy byłem w restauracji nad Wartą, obok mnie siedziała rodzina. Nawiązaliśmy rozmowę, podczas której okazało się, że mieszkają w miejscowości, do której zmierzam. Zaprosili mnie do siebie na nocleg i zapewnili posiłek. Historii podobnych do tej w czasie podróży było kilka. Tylko w dwóch miejscach nocowałem u osób, które znałem: w Krakowie i Warszawie. Były to jedyne kilkudniowe przystanki na trasie.
Dwie wielkie wyprawy już za tobą. Czy masz plany na kolejne?
Żartuję, że powoli zaczyna brakować mi środków lokomocji. Kajak bardzo przypadł mi do gustu, ale szukam innych rozwiązań i czasu. Odżywa powoli pragnienie przygód, ale muszę realnie podejść do życia. W tym roku kończę kryminologię, w następnym prawo, więc tegoroczne wakacje chciałbym przeznaczyć na pracę związaną z zawodem. Gdzieś już świta mi pomysł podróży, ale nie wiem, czy znajdę odpowiedni środek transportu. Jeśli uda się zrealizować tę myśl, to z pewnością nie będzie już przygotowana z takim rozmachem, jak wyprawa kajakowa.
Życzę, aby plany udało się wcielić w życie. Dziękuje za rozmowę!