„Czuję się jak prowadzący telewizji śniadaniowej” – rozmowa z dr. Dominikiem Chomikiem, pracownikiem naukowym UG
6 min readJako opiekun praktyk studenckich zazwyczaj musi odpowiadać po krotność na te same pytania. Na zajęciach często mówi o tabloidach. A jaki jest prywatnie? Po jaką lekturę sięga „po godzinach” i za czym tęskni przez pandemię? Przekonajmy się.
Związany jest Pan zawodowo z dziennikarstwem i komunikacją społeczną. Wiele osób uważa, że studia dziennikarskie są zbędne, a dziennikarzem może zostać każda osoba mająca telefon z dostępem do Internetu. Co Pan tym sądzi?
Gdy spojrzeć na życiorysy dawnych tuzów dziennikarstwa, widać, że ich drogi do tego zawodu bywały kręte, a niektórzy z nich nie skończyli żadnych studiów. Mówimy jednak o wielkich postaciach i o czasach, gdy oprócz naturalnej rywalizacji obowiązywały w tym zawodzie relacje mistrz-uczeń.
A jak jest dzisiaj? Obecne media potrzebują przede wszystkim wyrobników, którzy bezkrytycznie wykonują polecenia swych szefów i tworzą wystandaryzowane przekazy. Idealnym media workerem jest wytrenowany warsztatowiec, który potrafi to i owo, a więc skadruje obraz, zmontuje to, co mu każą, a może nawet przeprowadzi rozmowę. Co prawda pytania, które zada, będą do bólu przewidywalne i powierzchowne, ale szefowie będą zadowoleni, bo ich zdaniem tego właśnie oczekuje publiczność, która składa się z leniwych półgłówków i lubi być utwierdzana w swych poglądach.
Taka dziennikarska droga na skróty jest dobra dla ludzi, którzy nie chcą się rozwijać, wolą schematy i sądzą, że tupet zawsze zrekompensuje ich niekompetencję. Niestety poza nielicznymi wyjątkami tacy cudzie są z reguły słabo opłacani i łatwo zastępowalni.
Przepraszam, że zaczynam od takiego niezbyt wesołego obrazka, ale jako obserwator deprofesjonalizacji dziennikarstwa widzę, jak ważne jest dziennikarskie kształcenie na uniwersytecie. Studia to jest też czas formacyjny, gdy poza szkoleniem warsztatowym młody człowiek zachęcany jest do poszerzania swoich horyzontów i do refleksji nad problemami wykraczającymi poza aktualne kwestie techniczne. Chodzi o to, by patrzeć na świat całościowo, a nie wycinkowo, być krytycznym wobec tzw. prawd objawionych, myśleć i działać mniej szablonowo. Z pewnej perspektywy człowiek zaczyna doceniać wagę takich kompetencji. Dzięki temu mamy wielu absolwentów, którzy jako uznani dziś dziennikarze doceniają nasze studia jako ważny okres w ich rozwoju.
Interesuje się Pan mediami, jednak jeśli chodzi o informacje o Panu np. na Facebooku, są one dosyć okrojone. Wyeksponowane jest szczególnie zdjęcie z planu „Pytanie na śniadanie”. Może Pan opowiedzieć o jego historii?
Podczas korzystania z mediów społecznościowych mam bardzo srogiego wewnętrznego cenzora. Jestem chyba „pijawką” społecznościową: staram się korzystać z nich punktowo i zostawiać jak najmniej śladów. Pani opinia oznacza, że chyba jestem w tym skuteczny.
Prywatnie nie przepadam za Facebookiem. Nie odpowiada mi iluzja bezpieczeństwa, którą oferują jego bańki informacyjne.
Zdjęcie z „Pytania na śniadanie” miało obrazować główny cel, który realizuje mój profil publiczny. W indywidualnych kontaktach ze studentami wciąż odpowiadam na te same pytania dotyczące praktyk. Czuję się w tym jak prowadzący telewizję śniadaniową, który zajmuje się kwestiami w stylu: „komu dobrze w fiolecie?” lub „jak grillować brukselkę?”. Życie w dużym stopniu składa się z takich dylematów, ale od osoby, która się nimi wciąż zajmuje, sprawy te wymagają stałego pielęgnowania własnej misji dziejowej. Co też właśnie robię, tłumacząc, po co jest skierowanie i dlaczego na porozumieniu musi być data dzienna.
Każdy z nas ma różne zainteresowania. Lubimy czytać książki, grać w różnego rodzaju sporty, oglądać seriale, a Pan… interesuje się tabloidami. To dość nietypowe hobby. Co spowodowało, że zaczął się Pan nimi interesować?
Idąc tym tropem – badacz alkoholizmu lubi zaglądać do kieliszka, a spec od zjawiska przemocy domowej… strach pomyśleć. A poważnie – zainteresowania naukowe nie zawsze wynikają z jakichś wewnętrznych skłonności. Jeśli chodzi o tabloidy, to nie określiłbym tego jako hobby. Po prostu zainteresowało mnie to zjawisko, ponieważ większość Polaków kupująca prasę codzienną zerka właśnie na półkę tabloidową. Czy to nie jest ciekawe? Oczywiście laik może powiedzieć „ludzie są głupi, więc wybierają przekazy kierowane do głupków”. Naukowiec stwierdzi jednak: „nie, ludzie są po prostu ludźmi, a tabloidy dają im coś, czego inne media nie oferują. Zobaczmy, co to takiego.” Tak rodzą się zainteresowania naukowe.
Dlaczego zdecydował się Pan na zostanie pracownikiem naukowym na uczelni wyższej, zamiast pracy w jednej z redakcji tabloidu?
Pracy w tabloidzie nigdy nie brałem pod uwagę. A uniwersytet to miejsce szczególne. Nigdzie indziej w przestrzeni publicznej nie widzę takiego miejsca dialogu rozumianego nie tylko jako mówienie, ale też życzliwe słuchanie. Jest w tym klimacie uniwersytetu coś rozczulająco niedzisiejszego. I wciąż da się to odczuć, mimo że nasze uczelnie coraz bardziej zaczynają przypominać biura korporacji. Ale uniwersytet to nie tylko mury i procedury. To również ludzie, a człowiek jest z natury istotą niepokorną, nie da się łatwo podporządkować politykom i biurokratom.
Jeśli chodzi o przygotowywanie się do zajęć sięga Pan z pewnością do naukowej literatury. Co więc Pan lubi czytać „po godzinach”?
Nie stawiam ścisłej granicy między czytaniem do pracy (zwłaszcza do zajęć ze studentami) a czytaniem dla siebie. Podam przykład sprzed paru dni. Chcąc zażyć trochę erudycji i dowcipu, sięgam sobie na pewnym portalu z wolnymi lekturami do felietonów Boya i nagle się okazuje, że to moje bezinteresowne czytanie zamienia się w czytanie z notowaniem, bo „Dziewice konsystorskie” przydadzą mi się przecież do jednego z wykładów w kolejnym semestrze. Dzieje się też tak w przypadku wielu podcastów, których słucham namiętnie.
To działa też w drugą stronę. Staram się więc od czasu do czasu pokazać Państwu, że te teoretyczne sprawy, o których mówimy na przykład na Naukach o komunikowaniu, nie są aż tak bardzo teoretyczne, bo na przykład poeta dwieście lat temu o tym napisał i ujął tę sprawę zaskakująco „po ludzku”. Ogólnie można więc powiedzieć, że wszystko się ze wszystkim łączy: praca z rozrywką, myślenie z emocjami, teraźniejszość z przeszłością. Nie można narzekać.
Jak zajmuje Pan sobie wolny czas między zajęciami w domu? Wolałby Pan już wrócić na uczelnię, czy wykłady prowadzone online Panu bardziej odpowiadają?
Wskutek epidemii (zwłaszcza w efekcie wprowadzonego na wiosnę zakazu wstępu do lasu) wielu ludzi, w tym ja, uświadomiło sobie dobitnie, jak ważny jest czas spędzony na łonie przyrody. Polecam.
Co do zajęć prowadzonych online, to mam do nich stosunek ambiwalentny. Jest to konieczność, zmora i zarazem dobrodziejstwo. Aktualnie prowadzone są badania na temat nauczania w epidemii i za jakiś czas będzie wysyp publikacji na ten temat. Ja uważam, że na końcu zajęć prowadzący powinien wydawać komendę: „a teraz wszyscy wstają, otwierają okna albo wychodzą na dwór i wykonują przysiady (kto może – pompki)”. Inaczej wkrótce będziemy mieli pandemiczne sadła.
Jest Pan zaangażowany w działalność fundacji DKMS. Może Pan powiedzieć o tym coś więcej? Jak zaczęła się ta przygoda?
E tam, żadna przygoda. Po prostu warto.
Na zakończenie chciałam się jeszcze zapytać czy jest jakaś rzecz, za którą Pan szczególnie tęskni przez pandemię?
Pozwolę sobie na drobną refleksję. Uważam, że na pandemię warto również patrzeć inaczej, nie tylko pod kątem dokuczliwych ograniczeń. Mówienie do teamsowych awatarów na krótką metę jest nawet pożytecznym doświadczeniem. Daje do myślenia. W końcu mamy do czynienia z problemami znajdującymi się w polu nauk społecznych.
Ale wiem, że pyta mnie Pani o tęsknotę. To niezbyt oryginalne, ale brakuje mi większej liczby bezpośrednich spotkań z ludźmi. Praca naukowa jest często dosyć samotnicza, dobrze więc, gdy można łączyć ją z kontaktami z młodzieżą. Ech, to uczucie, gdy wkracza się do wypełnionej i szemrzącej auli!
Dziękuję za rozmowę.