Jak oddać chaos? – recenzja filmu „Uncut Gems”
4 min readBracia Safdie przebili się do szerszej widowni w 2017 r. poprzez „Good Time”. Thriller uruchomił ich kariery, a poza tym reanimował tę Roberta Pattinsona. Oczekiwania były więc wysokie, ale, kurde, nie aż tak! Reżyserzy pokazali, że kino niezależne ma się dobrze tak, jak nigdy wcześniej. Wszystko dzięki prostym, a jakże zmyślnym sztuczkom. Oto chaos w pigułce.
Dobra, jak można zobaczyć Adama Sandlera w obsadzie filmu i pomyśleć, że może być dobry? Jeśli ktoś z was potrafi – gratuluję pozytywnego myślenia. Tym razem się sprawdziło. „Uncut Gems” to chyba najbardziej niedoceniony uczestnik wyścigu w sezonie nagród z 2019 r. Amerykańska Akademia Filmowa i Złote Globy popełniły skandaliczne niedopatrzenie. Niestety, nie można było obejrzeć go w kinach, a jedynie na Netflixie. Popularności i rozgłosu mu to nie przysporzyło. Szkoda, bo dostaliśmy jeden z najbardziej męczących seansów od dawna. Męczących pozytywnie, rzecz jasna. Takiej dawki dusznego klimatu i szaleństwa trudno gdzie indziej doświadczyć. Na szczęście amerykański serwis streamingowy zapewnił chętnym widzom możliwość zaznania sprintu.
Najnowsza pozycja w filmografii braci nie bawi się w żadne półśrodki. Wpierw co prawda trafiamy do bliżej nieznanej etiopskiej kopalni, ale chwilę później kamera wyłania się z odbytu głównego bohatera. Rzecz dzieje się w Nowym Jorku, a kręci się wokół żydowskiego jubilera – Howarda Ratnera (granego przez Adama Sandlera) i jego pędzącego sprintem żywota pełnego problemów spowodowanych stylem życiem. Hazard, chciwość, brak empatii do ludzi, mieszanka wybuchowa. Pieniądze są jego jedynym życiowym celem, a jednocześnie powodem wszystkich problemów. Każda kolejna ryzykowna rozgrywka zaciska pętlę na szyi Ratnera, a ten, zamiast zejść z szafotu, twardo stoi na nim nie zważając na los przygotowywany mu przez kata. W końcu robi krok za daleko, a jedynym ratunkiem staje się opal i chętny na niego znany gracz NBA. Reżyserzy niesamowicie skonstruowali ten film. Scenariusz jest prosty jak konstrukcja cepa, ale prowadzi nas niekonwencjonalnymi ścieżkami. Rozgardiasz wprawia w otępienie, z którego nie wyjdziemy aż do końcówki, a ta też nie da nam spokojnie żyć. To jednak nie fabuła odgrywa tutaj najważniejszą rolę.
Natężenie skrajnych bodźców sięga w „Uncut Gems” niewyobrażalnych granic. Z każdej strony do widza docierają dźwięki. Dialogi polegają na przekrzykiwaniu się nawzajem, żadnemu z bohaterów jadaczka się nie zamyka, w szczególności temu głównemu. Duet reżyserów odwalił w tym wypadku kawał wybitnej wręcz roboty, bo trudno jest sprawić, aby realnie można było się męczyć podczas oglądania. Oczywiście pomijam sytuacje, gdy męczy nas zwyczajny paszkwil. Tutaj jest to jak przebieżka po ukochanym lesie. Z tym że nie ma lasu, jest tylko dzika nowojorska dżungla. I to nie my biegamy, a Howard Ratner. My męczymy się, siedząc/leżąc wygodnie. Nie można oderwać oka od ekranu, aby nie zagubić się w akcji. Już w „Good Time”, poprzednim dziele rodzeństwa, wszystko było działo się w wysokim tempie, jednakże tutaj… Niektórych dźwięków, w szczególności dzwonka informującego o otwieraniu drzwi, nie pozbędziecie się na długi czas po seansie. Wszystko dzięki temu, że bracia Safdie odnaleźli sposób na uplastycznienie chaosu. Sposób dużo prostszy i skuteczniejszy od popędzania kolejnych wydarzeń. Odpowiedzią jest dźwięk. Tak, dźwięk. Po co umieszczać setki postaci w kadrze, jeśli wystarczy, że 5 osób będzie nawzajem i praktycznie równocześnie rozmawiać ze sobą oraz próbować się przekrzykiwać? Do tego dodajmy brzęczenie, stukot, szuranie, a z małego sklepiku wyjdzie godzina szczytu na Times Square.
Rodzeństwo zdecydowało się ponownie pogrzebać w szufladce pt. „aktorzy z przypiętymi łatkami”. Adam Sandler wchodzi na wyżyny umiejętności i zamyka usta wszystkim krytykom. Rola Howarda Ratnera jest napisana specjalnie pod niego i wczuwa się w nią po całości. Wbrew pozorom popisy Sandlera nie powinny nikogo dziwić, występował w poważnych dziełach pokroju „Opowieści o rodzinie Meyerowitz” i już tam wypadał świetnie. Reszta też nie zawodzi, w tym dwójka celebrytów – Kevin Garnett (ważna postać koszykarza chcącego zakupić opal od Ratnera) oraz The Weeknd (epizodycznie). Dodać do tego należy również świetny soundtrack w wykonaniu Daniela Lopatina, który kontrastuje ze stresem i antymajestycznością panującą w filmie. W teorii nijak nie pasuje do obrazów na ekranie, bo jak kawałki inspirowane muzyką new age mają się łączyć z nagim Adamem Sandlerem w bagażniku. Tylko kogo interesuje teoria, jeśli praktyka wygląda (i brzmi) bosko. Ukłony również w stronę odpowiedzialnego za zdjęcia Dariusa Khondjiego, idealnie manewrował kamerą w ciasnych przestrzeniach, zaś na miejskich ulicach oddawał tłoczny klimat.
„Nieoszlifowane diamenty” nie będą tym samym doświadczeniem dla każdego oglądającego. Jedni znienawidzą festiwal zdezorientowania, drudzy pokochają naturalne oddanie bezhołowia w niekończącym się wyścigu szczurów zwanym też życiem. Warto jednak przetestować ten film. Odpalić na 20 minut, wczuć się w klimat zaserwowany przez braci Safdie mających wsparcie od samego Martina Scorsese. Nawet w wypadku niespodobania się, to i tak przeżycie będzie niepowtarzalne.
OCENA: 9/10.