G I R L: recenzja albumu Pharrella
5 min readW świecie muzyki jest kilka nazwisk, obok których nie wypada przechodzić obojętnie. Po raz pierwszy od 2006 roku, superproducent Pharrell Williams powraca z solowym materiałem. Sprawdźcie co przygotował tym razem.
W sierpniu 2003 roku 20% kawałków granych przez brytyjskie radia było wyprodukowane przez The Neptunes, czyli Pharrella Williamsa i Chada Hugo. W USA było to 43%. Duet z Wirginii rozpoczął swoje panowanie na listach przebojów trzy lata wcześniej, co w przeciągu kolejnych pięciu przerodziło się w niepodważalną hegemonię. Ich niekonwencjonalne brzmienie działało praktycznie dla każdego artysty, niezależnie od gatunku: Jay-Z, Snoop Dogg, Nelly, Justin Timberlake, Britney Spears, nawet No Doubt! Wreszcie Pharrell, będąc twarzą The Neptunes, uznał, że to TEN moment i zdecydował się na karierę solową. W 2006 wydał debiutancki album „In My Mind”, którym zwyczajnie rozczarował. Pominięcie Chada przy produkcji było błędem, do tego Skateboard P, rapowe alter ego Pharrella, nie przekonało nikogo swoim „braggadacio”. Okazało się, że człowiek, który potrafił zrobić z każdego idola tłumu, nie sprostał samemu sobie. Od tamtej pory jego gwiazda stopniowo traciła blask, co jakiś czas tylko rozbłyskując, lecz z roku na rok coraz słabiej. Muzyka schodziła na dalszy plan, zastępowana przez biznes i design.
Przełom nastąpił w zeszłym roku. Najpierw „Blurred Lines”, potem „Get Lucky”, na koniec „Happy”. Zatem nikogo raczej nie zaskoczyła wiadomość o kolejnym solowym albumie. „G I R L”, bo taki tytuł ma drugie długogrające wydawnictwo sygnowane nazwiskiem Pharrella, trafiło do sprzedaży dziś, 3 marca. Kilka dni wcześniej dostaliśmy możliwość jego darmowego odsłuchu na iTunes Radio, więc wszyscy niecierpliwi najpewniej zdążyli już oswoić się z materiałem.
Album otwiera „Marylin Monroe”. Pierwsze kilkadziesiąt sekund utworu, to znany z zapowiedzi popis sekcji smyczkowej pod komendą genialnego Hansa Zimmera (kompozytor i muzycy są istotnym elementem albumu). Napięcie rośnie, nie wiadomo czego się spodziewać i… pod wpływem zaklęcia wszystko się wyjaśnia. Głowa sama zaczyna się ruszać, orkiestra zasypuje nas dzwiękami strun, niczym bokser ciosami, do tego bas (w trzech rodzajach!) bezczelnie zmusza do tańca. No i te funkowe riffy, które wróciły do łask za sprawą „Random Access Memories”. Przekaz jest jasny: żadnego przecierania muzycznych szlaków na siłę i kombinowania, po prostu dobra zabawa. A to wszystko na cześć kobiet. Każdej z Was: „Not even Marylin Monroe/ Who Cleopatra pleas/ Not even Joan of Arc/ That don’t mean nothin’ to me/ I just want a different girl”.
Kolaboracja z Justinem Timberlakiem była jedną z najbardziej oczekiwanych. Przy akompaniamencie trąbek, panowie śpiewają o odmładzającej i odświeżającej mocy, której źródłem są kobiety. Stężenie pozytywnych wibracji porównywalne z „Happy”, ale gdzieś to już słyszeliśmy ostatnio… O dość rażącej wtórności „Brand New” pozwala zapomnieć „Hunter”, rock & rollowy jam napisany z damskiej perspektywy. Bez wątpienia, jeden z najciekawszych momentów na płycie, ale dość niedopowiedzeń i przenośni. Utwór „Gush” (z ang. tryskać, chlusnąć) ocieka seksem, a Pharrell zapewnia: „I make the pussy just gush”. Nad utworem unosi się duch The Neptunes oraz Michaela Jacksona, robi się naprawdę zmysłowo i słychać, że Williams czuje się jak ryba w wodzie.
Wyobraźcie sobie intymny moment z dziewczyną/chłopakiem, który przerywa roześmiany kumpel, wyciąga Was na imprezę i nie rozumie słowa „nie”. Ten kumpel to „Happy”. Nominowany do Oscara, jeden z najpotężniejszych i najbardziej zaraźliwych singli ostanich lat, który zarobił dla Pharrella dużo pieniążków. Z tych względów, jego obecność na albumie jest oczywista, lecz wielka szkoda, że zajmuje najgorszą możliwą pozycję na trackliście! Całe szczęście, niesmak utrzymuje się tylko do pierwszego refrenu.
Miley Cyrus i Pharrell Williams tworzą ciekawy duet, co udowodnili na zeszłorocznym albumie ex-Hanny Montany, „Bangerz”. Piosenka „Come Get It Bea” z pulsującym basem, akcentami country i całkiem chwytliwym refrenem, ma spore zadatki na kolejny singiel. A po nim to, na co czekała większość słuchaczy, czyli kolaboracja z Daft Punk. Zeszły rok pokazał, że do spółki z Pharrellem i Nilem Rodgersem, Roboty potrafią stworzyć zaraźliwy wirus, który ciężko wyleczyć. „Gust of Wind”, podobnie jak cały album „Random Access Memories”, to głęboki ukłon w stronę funku oraz soulu lat 70, ale bardziej subtelny niż „Get Lucky” czy „Lose Yourself To Dance”. Pierwsze skrzypce grają tu… skrzypce, imitujące tytułowy podmuch wiatru, który przypomina Williamsowi o jego ukochanej kobiecie.
Były już sławne kobiety, były kobiety-łowczynie. Była ta, która jest zawsze przy mężczyźnie, niczym powietrze, oraz ta zdominowana. Teraz kolej na Pharrella. Pokornie pada na kolana w „Lost Queen”: „I think you are a lost queen/ Let me serve you, serve you”, a okrzyki i pomruki, przywodzące na myśl pracujących niewolników, świetnie wpasowują się w służalczy ton utworu. „Lost Queen” zawiera ukryty track, który niech pozostanie niespodzianką, a po nim kolejny interesujący występ gościnny. Interesujący, bo to pierwszy raz, gdy Pharrell Williams i Alicia Keys łączą swoje wokalne siły. W efekcie otrzymaliśmy „Know Who You Are”, piosenkę na gorsze dni, która motywuje wszystkie kobiety i przywraca im wiarę w siebie. Piosenkę, która jest idealna dla Alicii, a którą gospodarz zawiesił sobie poprzeczkę zbyt wysoko, jak na swoje 175 cm. Album zamyka „It Girl”, przyjemny kawałek, który kończy się dość psychodelicznie i stylem bardzo przypomina instrumentale N.E.R.D. Czyżby ukryta zapowiedź nowego materiału grupy?
Jeśli można coś zarzucić Pharrellowi, to jest to przebiegłość. Zaprosił potężnych gości, jako wszechstronny producent stworzył im idealne, sprawdzone warunki i pół albumu gotowe. „Brand New” brzmi jak żywcem wyjęte z „20/20 Experience”. „Come Get It Bae” mogłoby znaleźć się na „Bangerz”, „Gust of Wind” na „RAM”, a kawałek z Alicią od biedy na „Girl On Fire”. Pozostała zawartość „G I R L” niczego nowego nie odkrywa, czerpiąc garściami z dziedzictwa Motown Records, ale też nie o to chodziło. Wszechobecna miłość i radość, celebrowanie kobiet, pozytywne wibracje, to narzędzia, które zgodnie z planem Pharrella, miały uczynić nas bardziej „Happy”. Plan wykonany w stu procentach.
Ocena: 7/10