Wiedźmy w Ameryce – „Kraina Lovecrafta”
3 min readLata 50 XX w. w Stanach Zjednoczonych. Zatłoczone ulice Chicago lub opustoszałe, tajemnicze miejsca Nowej Anglii. Żywe kolory i rozbrzmiewające rytmy bluesa i soulu. Do tego potwory, czarna magia i kilka innych powodów, przez które nie zmrużymy oka w nocy. To wszystko zapewnia nam nowa produkcja Mishy Green dla HBO – „Kraina Lovecrafta”.
Serial, który został oparty na powieści Matta Ruffa, wystartował z pierwszym odcinkiem 16 sierpnia 2020 roku. Premierę poprzedziła intensywna kampania reklamowa, która latem zdominowała profile stacji na portalach społecznościowych. Tym razem HBO zabrało nas w niezwykłą podróż w czasie, zapewniając przy tym solidną lekcję historii. Lądujemy w Ameryce ery Jima Crowa, zdominowanej przez segregację rasową. To właśnie w takiej rzeczywistości poznajemy weterana wojny w Korei Atticusa Freemana (Jonathan Majors), mola książkowego i fana fantastyki naukowej.
Po otrzymaniu tajemniczego listu od swojego ojca, Montrose’a (Michael Kenneth Williams) wraca do kraju, żeby dowiedzieć się, co się z nim stało. Pod jego wodzą ekipa składająca się z: stryja George’a (Courtney B. Vance), piszącego przewodniki turystyczne dla czarnoskórych, koleżanki ze szkoły, Letitii (Jurnee Smollett), której nie zawsze wychodzi w życiu i sedana Packarda o dźwięcznym imieniu „Woody”, wyrusza do Ardham w stanie Massachusetts na poszukiwania. Wyprawa napotyka po drodze tajne stowarzyszenie rasistowskich magów, wyrastające z ziemi tresowane potwory i inne zmory, przynoszące na myśl prozę H.P. Lovecrafta.
Nawiązanie do tego autora wydaje się tutaj wręcz ironiczne. Współczesne opracowania lubią wytykać mu otwarty rasizm, który sam Lovecraft nazywał „darem natury”. W tekstach tworzących Mity Cthullu to zazwyczaj czarnoskórzy lub Azjaci są wyznawcami mrocznej religii. Natomiast wszyscy imigranci przedstawiani byli, jako trudniący się najczęściej kradzieżą czy rozbojami, ślepo wierzący w zabobony.
„Krainie Lovecrafta” celnie udaje się wybrać z jego dorobku to, co najlepsze – pochłaniający widza oniryzm, niekonwencjonalny sposób budowania napięcia czy nieustające poczucie grozy. Natomiast przykre, rasistowskie stereotypy zostały zmienione w mocne przesłanie o skutkach rasistowskiej polityki społecznej.
Otóż nie brakuje tutaj wplątanych w fabułę wydarzeń istotnych dla czarnoskórej, amerykańskiej społeczności jak np. Masakra w Tulsie. Ponadto w kilku odcinkach na swojej drodze bohaterowie spotykają różne postacie znaczące dla Afroamerykanów. Pojawia się m.in. Jackie Robinson – znany baseballista, Emmett Till – czarnoskóry chłopak, który padł ofiarą brutalnego linczu, Bessie Stringfield – pierwsza czarnoskóra kobieta, którą przejechała całe Stany Zjednoczone samotnie na motocyklu. Poza tym twórcom serialu udało się idealnie odwzorować niektóre zdjęcia Gordona Parksa. Dzięki temu wybrane kadry wyglądają wręcz jak prawdziwe pocztówki z przeszłości. Takie nawiązania stają się wyjątkowo istotne, jeśli przypomnimy sobie protesty pod hasłem „Black Lives Matter”, które ogarnęły Amerykę w tym roku. Serial HBO idealnie wpisuje się w antyrasistowską narrację popularną w mediach.
Powiedzieć można, że „Kraina Lovecrafta” to seria poruszająca istotne problemy polityczno-społeczne, ale nie tylko ze względu na pokazywanie kwestie prześladowań czarnoskórych Amerykanów w połowie XX wieku. To także dobrze napisane postacie kobiece, dzięki którym niektóre odcinki stają się wręcz głośną demonstracją kobiecej siły.
Emocji dostarczają jednak nie tylko wyraziści bohaterowie czy kartki z historii. Bądź co bądź wciąż jest to horror i bardzo dobrze wpisuje się w jego definicję. Grozę budują tutaj jednak niekoniecznie przerażające potwory, hektolitry sztucznej krwi wylewającej się z ekranu, czy kolejny jumpscare. Najstraszniejsi są tutaj ludzie kierowani zawiścią, urojoną wyższością nad innymi, którzy dostali od losu magiczne narzędzia do wdrażania swojej makabrycznej filozofii.
„Kraina Lovecrafta” została okrzyknięta w wielu nagłówkach artykułów na jej temat: „najlepszym serialem tego roku”. Uważam jednak, że ta niebywała ekscytacja jest delikatnie wyolbrzymiona. Nie obyło się bez kilku potknięć. Momentami dość chaotyczna i zakręcona fabuła zdaje się przytłaczać widza do tego stopnia, że trzeba zrobić przerwę w oglądaniu, aby móc poukładać sobie w głowie jej elementy. Mimo wszystko muszę przyznać, że jest to bardzo dobry smaczek dla fanów Samotnika z Providence. Mogą pokochać ją także miłośnicy fantastyki czy horrorów, którzy docenią jej baśniowość i abstrakcyjność.