Jak to jest być żywym?
3 min read„Komputer nie pyta, komputer rozumie.” Właśnie ta myśl była fundamentem dla twórców filmu „Ona”. Jeżeli zaufać futurystycznemu wyobrażeniu Spike’a Jonze’a (reżyser m.in. „Być jak John Malkowich”), systemy operacyjne przyszłości są wszystkowiedzącą świadomością, panuje indie-hipsterska moda, środowisko jest sterylnie czyste, a dominujący kolor to pomarańczowy (w buddyzmie symbol wyzbycia się pragnień i wejścia na drogę oświecenia).
Niedaleka przyszłość. Będący w trakcie rozwodu Theodore Twombly (Joaquin Phoenix) mieszka w Los Angeles. Zarabia, pisząc listy na zamówienie osób, które same nie potrafią przelać na papier swoich uczuć. Pewnego dnia Theo kupuje nowy, przełomowy system operacyjny, który słucha, rozumie, zna cię, ponieważ to nie tylko system operacyjny, to świadomość. Okazuje się, że Samantha – bo tak nazywa się oprogramowanie – rozumie Theodore’a lepiej, niż ktokolwiek inny. Ku zaniepokojeniu przyjaciółki Amy (Amy Adams), mężczyzna ze wzajemnością zakochuje się w wirtualnej istocie.
„Ona” to opowieść o związku człowieka z maszyną. Między Samanthą a Theodorem jest chemia, która towarzyszy znajomości dwóch żywych osób: wzajemne poznawanie się, bliskość, przejściowe zgrzyty. Ciężko uciec od pytania, czy powstanie sztucznej inteligencji będzie oznaczało koniec międzyludzkich więzi.
O Joaquinie Phoenixie mówi się, że jest jednym z najbardziej obiecujących aktorów młodego pokolenia. W „Ona” niestety nijak kunsztu aktorskiego dostrzec nie można. Jego bohater jest przewrażliwionym, melancholijnym mężczyzną, którego najczęstszy wyraz twarzy to „mina zbitego psa”. W zdumienie wprawia brak konsekwencji w postępowaniu Theodore’a – rozwodzi się z żoną, bo zamknął się w sobie i zostawił ją samą w związku, ale cierpi, gdyż brakuje mu bliskości drugiej osoby. Do tego ta kuriozalna scena współżycia z Samanthą…
Scenariusz filmu pozostawia wiele do życzenia. Dialogi bohaterów są, delikatnie mówiąc, pretensjonalne. Zrozumiałe, że rozmowy wykształconego pisarza z systemem operacyjnym, który czyta kilkusetstronicową książkę w ułamek sekundy nie będą przepełnione kolokwializmami i monosylabami, ale tutaj scenarzysta popadł w skrajność. Fabuła filmu jest dość naiwna i przewidywalna. Cóż bowiem dobrego może wyniknąć ze „związku” człowieka z komputerem?
Mocnym atrybutem filmu jest postać Samanthy, a dokładniej – jej głos, który podkłada Scarlett Johansson. Przyjemny, aksamitny ton towarzyszy widzowi przez cały seans, tworząc specyficzny klimat intymnej więzi z „nieobecną” Samanthą. Warto także wspomnieć o ścieżce dźwiękowej (twórcy: Will Butler i Owen Pallett). Przez film przewija się wiele przyjemnych, delikatnych utworów, które idealnie pasują do pastelowej konwencji obrazu.
„Ona” to film o samotności. O iluzji ideału. O tym, że nie da się stworzyć perfekcyjnego związku. I choć do ambitnych arcydzieł kinematografii się nie zalicza, warto ten obraz zobaczyć, chociażby ku przestrodze przed tym, co być może nastąpi wraz z postępem technologicznym.