Wielkie zakończenie bez polotu, czyli „Skywalker. Odrodzenie”
5 min readGwiezdne Wojny to seria, obok której żaden fan popkultury nie powinien przechodzić obojętnie. Saga zapoczątkowana w latach 70. do dziś ma fanów na całym świecie, a jej marka jest jedną z najbardziej wpływowych i kształtujących popkulturowe trendy.
Najnowsza trylogia jest dzieckiem J. J. Abramsa oraz Ryana Johnsona. Pierwszy z nich odpowiadający za „Przebudzenie Mocy” zastosował bezpieczne i nieinwazyjne metody przywrócenia serii na srebrny ekran. Epizod ten to w gruncie rzeczy kopiowanie materiału znanego z oryginalnej trylogii jednak z nową obsadą. Mamy tam przecież gwiazdę śmierci (ale w planecie), zły Najwyższy Porządek (zamiast Imperium) oraz Rebelię, czyli wszystkie klocki znane z oryginału.
Epizod ósmy natomiast wyreżyserowany przez Ryana Johnsona to ciekawy pomysł powrotu serii, ale do korzeni, czyli skupieniu się na postaciach i ich wewnętrznej przemianie. W tej odsłonie mamy do czynienia z bardziej poważnym i makabrycznym obrazem wojny, w której nacisk postawiony jest na wartości życia i ratowaniu członków rebelii. Ta część, pomimo że lepsza od swojego poprzednika przyniosła całej trylogii wielu problemów natury scenariuszowej. Obcięto tam wiele wątków, niektóre zastąpiono, zakończono, ale na nieszczęście epizodu dziewiątego nie dano nic w zamian. I tutaj też dochodzimy do wielkiego finału. Produkcja znów w reżyserii J. J. Abramsa to zwieńczenie, które nie jest na właściwym miejscu. Seria na tym etapie nie ma spójności, zgubiła logikę i nie stworzyła na horyzoncie drogi, która kierowałaby sagę ku końcowi. Dlatego też reżyser wraz ze scenarzystami postanowili napisać jeszcze jedną trylogię i zamknąć ją w solowym filmie, tak by stworzyć jakieś podstawy pod zwieńczenie tych kosmicznych przygód.
Tak jak samo pojawienie się Palpatina nie stanowi może złego ruchu, tak połączenie tego z obecną trylogią nie ma większego sensu. Gdyby od początku mówiono nam, że gdzieś tam ukrywa się Imperator, a nasi bohaterowie, walcząc przy okazji z Najwyższym Porządkiem, szukaliby na to potwierdzenia, to tak jego pojawienie się byłoby bardzo dobrym zagraniem. Jednakże w tej sytuacji widoczne jest, że został on tam wrzucony, bo musiał, gdyż reżyser „nie miał nikogo innego pod ręką”.
Próby ugruntowania Palpatina są bardzo widoczne, gdyż przez pierwszą połowę filmu nasi bohaterowie w zabójczym tempie skaczą z lokacji do lokacji. Niektóre miejsca są migawkami pojawiającymi się zaledwie kilka minut na ekranie. Mają one zastąpić w pewien sposób dobrze przedstawioną drogę postaci i ugruntować nas jako widzów w sytuacji, byśmy jak dzieci we mgle nie pytali „skąd się to wszystko wzięło i dlaczego”. Jednakże no cóż nie wyszło.
Skakanie po lokacjach i ta nieprzerwana akcja mają swój urok, ale po połowie filmu prowadzonego w ten sposób miałem już dość i cieszyłem się, gdy to wszystko na chwilę zwolniło. Dodatkowo prawie w każdej lokacji napotykamy nowe postacie. Można dodać, że są one w gruncie rzeczy niepotrzebne, płaskie i nie wnoszą nic nowego do historii serii.
Największą porażką są jednak Rycerze Ren, którzy w końcu się pojawili. Przez cały film ścigają oni naszych bohaterów, nic przy tym nie mówiąc. Chodzą, groźnie wyglądają aż do finału, w którym po niezbyt efektownej walce giną. Kim byli, o co im chodziło, czy mieli jakieś moce, nie wiem i po tym, co widziałem, jakoś mnie to nie interesuje. Podobnie miałem z dość dziwnymi jak na Jedi mocami, które pojawiają się u Rey i Kylo Rena (spoiler). Leczenie ran, nawet śmiertelnych za pomocą mocy i przekazywanie sobie obiektów jakimiś kanałami mocy, to coś niespotykanego i chyba podchodzącego pod duże nadużycie ze strony scenarzystów (koniec). Może nie jestem znawcą „lore GW”, ale coś takiego nawet dla mnie jest niedorzeczne.
Do czary goryczy można dołączyć również scenariusz, który nic nowego, ciekawego ani naprawdę zaskakującego sobą nie reprezentuje. Zwroty akcji występują i mi się podobały, ale to nie zmienia faktu, że są dość „tanim chwytem”. Podobnie jak „chamskie” żerowanie na nostalgii fanów, której jest pełno. I co straszniejsze, gdyby nie ona „Skywalker. Odrodzenie” byłby typowym średniakiem bez polotu.
Jednakże przez fakt, że jest to element tak kultowej sagi grzechy słabego scenariusza, męczącego montażu i ogólnego braku pomysłu na fabułę są w pewien sposób wybaczane. Ja dostrzegając wady i niedociągnięcia, które tam występują, bawiłem się dobrze. Ale nie była to, zasługa tego, co przygotował reżyser tylko uniwersum i historii, które już należały do tej franczyzy i często w „chamski” sposób były przyzywane. Czego jednak bym nie mówił, film ten ma też plusy niewynikające z nostalgii. Miejsca, które odwiedzamy, są malownicze i wiele ujęć można by zapisać jako tapetę na pulpit, a w szczególności makabryczną planetę Sithów. Dodatkowo wszystkie walki między Rey a Kylo są widowiskowe i przyzwoicie zrealizowane, lecz co najważniejsze postać Adama Drivera jest jedyną, której los mnie interesował. Zagrał on zagubionego, pełnego rozterek człowieka, którego przemiana na naszych oczach się dopełnia. Właśnie jego występ bez zarzutów mogę pochwalić i pokusić się o stwierdzenie, że nikt inny nie zrobiłby tego lepiej.
Wraz z pojawieniem się najnowszej trylogii Gwiezdne Wojny przeżyły marketingowe odrodzenie, ale na niekorzyść fanów również i fabularną porażkę. Chociaż Epizod IX nie jest katastrofą i da się na nim dobrze bawić to stanowi on zawód dla wielu fanów, którzy podobnie jak ci z Marvela Cinematic Universe powinni otrzymać coś pokroju „Avengers Endgame”, a nie przeciętniaka, który nie spełnia oczekiwań.