Dwa spojrzenia na Londyn
7 min readZastanawiały się kiedyś, z czym kojarzy im się Londyn. Królowa Elżbieta, Big Ben, a może Pałac Buckingham? Tymczasem między nimi padły hasła: Royalbaby, Eurotunel, tanie loty i Tate Modern. Czy tu na pewno chodzi o to samo miasto?
– Jak wrażenia z podróży?! Skoro nie samolot, to co?
Największą frajdą z dwudziesto-trzy godzinnej wyprawy do Londynu, drogą naziemną, był Eurotunel. Przez całą trasę, ja i moja choroba morska, bardzo obawiałyśmy się, że wylądujemy na promie, który przetransportuje nas na wyspy z dodatkowym bagażem zwymiotowanych wspomnień. Niemniej jednak naszym wybawcą okazał się Eurotunel, wybudowany pod kanałem La Manche, dzięki połączonym, francusko-brytyjskim siłom .
Przygoda z Eurotunelem rozpoczyna się już na francuskich ziemiach. Podróżujący autokarami, muszą przygotować się na kontrolę graniczną rodem z czasów, kiedy po Europie jeździło się nieco mniej swobodnie niż teraz. Każdy zobowiązany jest do prześwietlenia swojego bagażu, by móc go ponownie wnieść na pokład autobusu. Następnie autokar, z pasażerami na pokładzie, wjeżdża do wyznaczonego składu w Shuttle, czyli pociągu przewożącego samochody, autobusy oraz ich pasażerów. Pociągi jeżdżą z prędkością 160 km/h. Podczas jednego kursu, który trwa niecałe czterdzieści minut, mogą przewieźć nawet 120 samochodów osobowych i 12 autokarów. W momencie, kiedy pociąg ruszy, można opuścić autokar. Dla osób z chorobą lokomocyjną jest to nawet wskazane, ponieważ prędkość, z jaką podróżuje się Eurotunelem, wprowadza pojazdy w lekki rezonans.
Kiedy już miniemy Eurotunel czeka nas kolejna kontrola graniczna, tym razem już na brytyjskich ziemiach. Ustawiając się w kolejce do jednego z dziesięciu stanowisk, czekamy wyłącznie na wgląd do naszych dokumentów i na „Have a nice time”, wypowiedziane z nienagannym, brytyjskim akcentem.
– A co powiesz o angielskich cenach? Na samą myśl o kursie funta, robi mi się przykro…
Londyn wcale nie musi być drogi. Owszem, przeliczanie wszystkiego „razy 5” nie jest zbyt korzystne dla posiadaczy złotówek, ale dla chcącego nic trudnego. Za to, by dostać się z Gdańska na lotnisko Londyn Stansted, zapłaciłam 14 zł. W drugą stronę to samo. Za niecałe 30 zł przeleciałam blisko 2600 km. Nie sądziłam, że to możliwe. Właściwie uwierzyłam w to dopiero po powrocie, chociaż jeszcze na lotnisku rozglądałam się, czy ktoś nie biegnie, by odebrać ode mnie resztę pieniędzy.
Najważniejsze to cierpliwie czekać na idealną okazję. Ja dowiedziałam się o tym, dzięki fejsbukowemu profilowi „Latamy z Gdańska”. Ale to nie jedyna strona, którą warto śledzić, jeśli chcemy naprawdę tanio podróżować. Na „Tanich lotach”, „Mlecznych podróżach”, „Uzależnionym od podróży.pl” czy „Fly4free” codziennie pojawia się mnóstwo korzystnych ofert. Podczas gdy ja leciałam do Londynu za 14 zł, ktoś inny siedział w samolocie do Oslo za 1 zł. Można? Można!
Wiele osób myśli, że trudno o tanie noclegi w samym centrum i szuka ich na obrzeżach miasta. Nic bardziej mylnego! Na www.hostelworld.com czy www.hostelbookers.com każdy znajdzie coś dla siebie. Za noc w hostelu w pobliżu Victoria Station, jednej z głównych stacji kolejowych Londynu, zapłaciłam niecałe 80 zł. Warunki były naprawdę niezłe. Pokój co prawda 8-osobowy, ale w cenie znalazły się śniadania (ciepłe bułki, masło orzechowe, dżemy, różne rodzaje płatków śniadaniowych), dostęp do dobrze wyposażonej kuchni, a także kawa, herbata i woda. Pobyt tam był świetną okazją, by porozmawiać z młodymi ludźmi z całego świata, których brytyjska stolica przyciąga jak magnes. Co najważniejsze, z hostelu do najsłynniejszych atrakcji, w tym Big Bena, Piccadilly Circus czy Pałacu Buckingham, szło się spacerkiem jakieś pół godziny. A dla wielbicieli jeszcze tańszych bądź darmowych noclegów zawsze pozostaje opcja couchsurfingu.
– No dobrze, ale ciągle słyszę tylko: Big Ben, Piccadilly Circus, Pałac Buckingham… A ja chcę czegoś więcej!
Londyn oferuje turystom ogrom atrakcji. Także tych darmowych. Szczególnie oblegane są tu muzea i galerie. Nie wydając ani funta, możemy udać się m.in. do: Natural History Museum, British Museum, National Gallery oraz Science Museum. Niezależnie od tego, czy jesteśmy miłośnikami dinozaurów, malarskich dzieł sztuki czy ciekawostek technicznych, każdy znajdzie coś dla siebie. Jest też pewne miejsce, które, według mnie, powinno być obowiązkowym punktem wycieczki do królestwa czerwonych budek. Proszę państwa – przedstawiam Tate Modern!
To wyjątkowe muzeum sztuki nowoczesnej powstało w 2000 r. Wraz z Museum of Modern Art w Nowym Jorku, uważane są za najlepsze, prezentujące zbiory z tej właśnie dziedziny. Tate Modern znajduje się nad południowym brzegiem Tamizy w monumentalnym przemysłowym budynku, który przekształcony został w nowoczesną galerię. W sąsiedztwie natkniemy się także na Globe Theatre i Millenium Bridge.
O wycieczkę do Tate Modern, razem z koleżanką z kulturoznawstwa, toczyłyśmy bój z czterema studentami Politechniki Gdańskiej. Chłopcy, na co dzień obcujący z kabelkami i komputerami, raczej nie byli zachwyceni perspektywą kilkugodzinnej wizyty w muzeum. Co tu dużo mówić, wielkimi koneserami sztuki, to oni nie są. Finał tego wyjścia był zaskakujący. Ostatecznie musiałyśmy ich stamtąd wyciągać siłą, bo inaczej spóźnilibyśmy się na lotnisko.
Fenomen londyńskiego muzeum polega bowiem na tym, że nie trzeba być wielkim znawcą Dalego czy Warhola, żeby czerpać przyjemność z pobytu tam. Sztuka nowoczesna jest tak różnorodna i nieprzewidywalna, że sama jej interpretacja może być ciekawym doświadczeniem. Bo jak zrozumieć, co artysta miał na myśli, oblewając płótno farbą czy ustawiając dwie deski obok siebie. Na samą myśl o prawdopodobnej wartości tego dzieła, można się nieźle uśmiać.
W Tate Modern znajdziemy dzieła przedstawicieli wielu gatunków, m.in. surrealizmu, kubizmu, futuryzmu, pop-artu. Odkryjemy tu prace takich artystów jak Rothko, Matisse, Picasso i nie tylko. Do dyspozycji odwiedzających pozostają cztery wystawy stałe (Poetry and Dream, Transformed Visions, Energy and Process, a także Structure and Clarity) oraz wystawy tymczasowe. Wszystko to jest naprawdę warte zobaczenia i, przede wszystkim, próby zinterpretowania.
– Tak sobie myślę… Skoro Londyn odwiedzałaś latem, to musiałaś, razem z mieszkańcami i królewską rodziną, oczekiwać na narodziny małego księcia. Zauważyłaś, w związku z tym, jakieś szczególne nastroje i zachowania?
Upalne, lipcowe południe. Pod szpitalem St. Mary’s w Londynie. Ostatni raz takie tłumy kłębiły się w 1982 r., kiedy w tym samym miejscu przychodził na świat książę William. Dziś jednak nikt nie wyczekuje tutaj księcia Cambridge, lecz jego potomka, bliżej znanego jako „Royalbaby”.
– Kwiat przyczepiony do mojej flagi otrzymałem kiedyś od Diany. Jestem pewny, że jako babcia na pewno uczestniczyłaby w tym wydarzeniu. Cieszę się, że chociaż w takim stopniu mogę jej to umożliwić – tłumaczył jeden z Brytyjczyków, który pod szpitalem był codziennie.
Tydzień przed narodzinami brytyjskiego potomka upłynął w Londynie pod jego hasłem. Sklepy przepełnione były gadżetami z prawdopodobnymi podobiznami dziecka, a po ulicach przechadzały się kobiety, które zbierały ankiety na temat imienia przyszłego króla. Jednakże atmosfery pod szpitalem St. Mary’s nie może zastąpić jakikolwiek breloczek ze zmodyfikowaną komputerowo mieszkanką twarzy Williama i Kate. To właśnie tam odbywała się scena największego, angielskiego irracjonalizmu z brytyjską monarchią w tle. Telewizje z całego świata koczowały tam w największym skwarze, a każdy podjeżdżający pod szpital samochód, stawiał rozleniwione od upału ekipy na równe nogi. Inaczej wyglądało to wśród oczekujących pod szpitalem Brytyjczyków. Obwieszeni zabawkami, z wymalowanymi flagami na twarzy, chętnie udzielali wywiadów, pozowali do zdjęć, a każdą życzliwość ze strony przechodniów, w postaci butelki wody czy zwyczajnego uśmiechu, odwzajemniali swoimi niesamowitymi historiami związanymi z Windsorami.
Zwieńczenie tygodniowej euforii był 23 lipca 2013 r., kiedy o 20.43 większość stacji przerwała nadawany przez siebie program, by podać komunikat: „BREAKING NEWS: It’s a boy!”. Londyn zwariował jeszcze bardziej.
– A wiesz, że jak byłam w lipcu w Londynie, to ani razu nie padał deszcz? Brytyjska plucha to jeden wielki mit.
– To jeszcze nic! Ja odwiedziłam brytyjską stolicę w listopadzie. A tam… słoneczko i temperatury wyższe niż w Polsce. Angielski deszcz widziałam może przez 10 minut. Z kolei w Gdańsku już czekała na mnie mroźna, śnieżna niespodzianka. Czy my aby na pewno byłyśmy w Londynie?