Piękny świat po apokalipsie – film ,,Mortal Engines”
3 min read Świat po apokalipsie jest piękny — właśnie w takich słowach można by opisać nowy film Petera Jacksona, twórcy trylogii ,,Władcy Pierścieni” oraz ,,Hobbita”. ,,Mortal Engines” jest produkcją, która w wielu momentach potrafi zachwycić, i której efektowność można porównać do rzeczy widzianych w adaptacji tolkienowskiej sagi.
Wcześniejsze filmy, które reżyserował Peter Jackson, były tworzone na podstawie książek Tolkiena. Pytanie brzmi, czy udało mu się stworzyć dobry film, odwołując się tym razem do twórczości Fhilipa Reeve? Jest on brytyjskim pisarzem, odpowiedzialnym za napisanie serii ,,Hungry City Chronicles”, której pierwszą część stanowi książka ,,Mortal Engines”.
Historię opowiadaną w filmie zaliczyć można do kina drogi. Poznajemy tam dwójkę całkowicie różnych bohaterów. Toma żyjącego w Londynie oraz Hester, która przybyła do tego miasta w celu zabicia zabójcy jej matki. Niefortunny zbieg okoliczności zmusza obie te postacie do połączenia sił, by przeżyć. Muszą oni wspólnie uciekać przed zbirami grasującymi na pustkowiach, a także szukać schronienia przed cyborgiem mordercą, by na samym końcu walczyć ze złem.
Główne postacie, czyli Tom (Robert Sheehan) i Hester (Hera Hilmar) bardzo dobrze uzupełniają się charakterami czy historią, którą miały nam do opowiedzenia. Postać Hester nie pozwoliła jednak Hilmar pokazać pełni umiejętności aktorskich. Możliwe też sama rola przerosła ją i w pewnych momentach nie pozwalała przekazać tego, co aktorka chciała. Natomiast gra aktorska Roberta Sheehana świetnie oddała postać, w którą się wcielał. Żal tylko, że miał on tak mało okazji do wykorzystania swojego potencjału.
Widać, że reżyser starał się pogłębiać podsuwane widzowi wątki, w niektórych przypadkach nawet się to udawało. Jednakże produkcja ta ma w sobie bardzo dużą ilość mało odkrywczej i płytkiej fabuły. Wiele występujących tam postaci nie miało czasu, by zaistnieć w filmie, pojawiały się momentalnie i tak samo szybko znikały. Wydawały się przez to puste, a w części przypadków nawet dodane na siłę. Co jednak ratuje produkcję i pozwala przyrównać ją przynajmniej w części do filmowej sagi Tolkiena, to kreacja świata i pomysłowość, z jaką został on stworzony.
Filmowy obraz zabiera nas w przyszłość, w której po wojnie świat został popchnięty na skraj przepaści. Na jego gruzach stworzono miasta na kołach, które swoim wyglądem mogłyby przyćmić wiele z europejskich miast. Utrzymane zostały w steampunkowym stylu, łączącym klasykę dziewiętnastego wieku z technologią współcześnie dla nas nieosiągalną.
Bardzo dobrze przekazany został tu zamysł świata stworzony w głowie Fhilipa Reeve. Pomimo kreowania go na postapokalipsę jest on piękniejszy od wielu produkcji poruszających ten temat. Wszystko to dzięki wspaniale wykonanym zdjęciom i dobraniu malowniczych krajobrazów Nowej Zelandii. Cały film utrzymano w kontraście między surowymi barwami zieleni i brązu a wyrazistymi kolorami czerwieni i błękitu, które momentami wylewały się z ekranu. Jednakże, za mała ilość dobrze przedstawionych postaci sprawia, że film bardzo cierpi a sztampowa i mało odkrywcza fabuła tylko pogarsza jego sytuację.
Jednak mimo zauważalnych braków i błędów, film w mojej ocenie ma swoje piękno i może się podobać. Ta produkcja może zauroczyć tylko szkoda, że fabuła i liczba płytkich postaci tak mocno przeszkadza w oglądaniu.
Film został obejrzany dzięki uprzejmości sieci kin Helios.