Bezbarwny Dante. Recenzja filmu „Inferno”
2 min readRon Howard, Peter Wehnam i Tom Hanks ponownie na srebrnym ekranie. Dobrze znane nam trio wzięło na warsztat „Inferno” – ostatnią powieść Dana Browna. Po 10 latach wiemy jedno – formuła została praktycznie wyczerpana.
Robert Langdon (Tom Hanks) mierzy się z kolejnymi zagadkami. Tym razem używa „Boskiej Komedii” Dantego i specjalnego wskaźnika ukrytego w tajemniczym pudełku. I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie marnie napisany scenariusz autorstwa Petera Wenhama i słaba reżyseria Howarda.
Harvardzki profesor musi odnaleźć torbę z wirusem, który wytępi połowę populacji. Skonstruował go szalony naukowiec Bertrand Zobrist (Ben Foster), chcący ocalić ludzkość przed samozagładą. Twierdził, że jest ona na skraju ogromnego kataklizmu humanitarnego.
Zdjęcia kręcono, podobnie jak w poprzednich częściach, w najpiękniejszych miastach Europy: Florencji, Wenecji, Budapeszcie i Stambule. Robert Langdon szukał ukrytych wskazówek w muzeach, w których znajdowały się eksponaty związane z Dantem. Jednak różnica między pierwszymi produkcjami, a „Inferno” znacząco kształtuje się już od początkowych scen. Na starcie filmu poddaje się w wątpliwość logikę działań profesora. Każde tajemne przejście, często nieużywane przez wiele lat, jest otwarte. Ponadto permanentne tłumaczenie oczywistości irytuje: fakt, że główny bohater uderzył się w głowę i ma częściową amnezję. W całej fabule podobnych szczegółów mamy więcej.
Jednym z największych grzechów Howarda jest: zanikający dynamizm, wydłużone ujęcia, które nic nie wnoszą do konkretnych scen, czy dialogi, które mają rozładować sytuację, a pogrążają tylko i tak już słaby obraz. Szkoda, że tak wiele ciekawych dialogów i fragmentów zostało niedopracowanych, w szczególności dotyczących zakończenia.
Aktorstwo głównego bohatera pozostawia wiele do życzenia. Hanks nie daje rady, choć jako postać idealnie pasuje do filmów o takiej tematyce. Czuć z każdej sytuacji jego zmęczenie, a wręcz wypalenie Langdonem. Nawet uśmiech wydaje się pozbawiony emocji. Jedną z najjaśniejszych postaci okazała się dr Sienna Brooks (Felicity Jones), z pewnością ciekawsza towarzyszka głównego bohatera niż pozostałe. Biła od niej pewność siebie, co potęgowało realizm jej postaci. Ona wespół z Bertrandem Zobristem podreperowała słabe „Inferno”.
Prawie nikt z tej produkcji nie może być zadowolony. Hanks, Howard, Wenham – trzy najważniejsze postaci, które zawiodły na całej linii. Zbyt dużo rozbieżności względem książki, zmęczenie materiału i brak pomysłu uczyniły obraz miernym. Może czas pomyśleć o nowym trio do kolejnych filmów na podstawie publikacji Browna?