„Nie żałuję żadnego z tych minionych dni” – Wywiad z wokalistą Farben Lehre
6 min readNiedawno mogliście przeczytać relacje z koncertu Farben Lehre, który odbył się w Kwadratowej. Przed Wami wspomnienia Wojciecha Wojdy – założyciela i wokalisty wyżej wspomnianego zespołu. Specjalnie dla Was opowie o troszkę innej, bardziej osobistej stronie zespołu.
30 lat minęło… Jak jeden dzień?
Wojciech Wojda: W sumie jak na to obiektywnie patrzę, to faktycznie coś w tym cytacie jest dalece prawdziwego i wiarygodnego. Wszystko dzieje się tak szybko… Najważniejsze jednak, że podsumowując tę naszą przeszłość nie żałuję żadnego z tych minionych dni…
Czy po tych 30 latach, potraficie wskazać najbardziej sentymentalny dla Was kawałek?
Wojciech Wojda: 30 lat to szmat czasu, podczas którego stworzyliśmy tak wiele kawałków, że niezwykle trudno byłoby wskazać ten jeden, najbardziej reprezentatywny czy wartościowy. Trudno mi też odczytać jaka intencja leży w słowie „sentymentalny”. Nie uchylając się jednakże od odpowiedzi myślę, że najbardziej uczciwie jest wymienić czołową siódemkę wytypowaną subiektywnie spośród obszernego dorobku Farben Lehre. Zatem stawiam na utwory: „Helikoptery”, „Nierealne ogniska”, „Terrorystan”, „Judasz”, „Ferajna”, „Anioły i demony” oraz „Farben Lehre”.
Czy jest takie miejsce, gdzie najbardziej lubicie koncertować?
Wojciech Wojda: Jest wiele miejsc, w którym chętnie gramy koncerty. Lubimy występować na żywo, bo to buduje bezpośrednie relacje z ludźmi, którzy chcą nas słuchać. Wybranie jednego szczególnego miasta czy klubu zadało by krzywdę innym, równie ciekawym lokalizacjom…. Na pewno z dużą radością, szacunkiem i atencją stajemy na deskach sceny w Jarocinie czy Przystanku Woodstock, aczkolwiek preferujemy granie koncertów biletowanych w klubach. Na takich mniejszych występach bezpośredni kontakt i łączność z publicznością stają się bardziej realne, w zasadzie na wyciągnięcie ręki, a ludziom stojącym w okolicach sceny można wręcz spojrzeć prosto w oczy. Zawsze chętnie gramy też rodzinnie, w Płocku, bez względu na miejsce i czas, w którym odbywa się koncert.
Najzabawniejsza sytuacja, która spotkała Was podczas tras koncertowych?
Wojciech Wojda: Znowu pytanie z cyklu „NAJ”, na które odpowiedź – w naszym przypadku – jest wręcz niemożliwa do sprecyzowania. Tak wiele miało miejsca rozmaitych zdarzeń i tych smutnych, jak również radosnych, że mam w głowie nadmiar opcji. Jedną z najzabawniejszych, które konserwuję w pamięci, była sytuacja z koncertu w Soligorsku, na Białorusi w 1988 roku, czyli w czasach słusznie minionych. Konferansjer wymyślił sobie, że po każdym wykonanym przez nas utworze będzie wychodził na scenę i zapowiadał kolejną piosenkę. Mimo moich protestów wobec tak kuriozalnego pomysłu, dzielny pionier z Komsomołu postawił na swoim i gadał w przerwach takie dyrdymały o jakimś pokoju na świecie, równości, sprawiedliwości dziejowej, etc. (komentując np. „Helikoptery” czy „Bez światła”), że powstrzymanie się od śmiechu stało się dla nas nie lada sztuką. Te przemowy były dłuższe niż same utwory, więc koncert okazał się jedynym w swoim rodzaju (śmiech). Na dodatek nasz ówczesny basista Kokosz, z jakiś nieznanych mi powodów typu trema, kac czy bliżej niezidentyfikowany stres mylił się niemiłosiernie, jakby trzymał po raz pierwszy gitarę basową w ręku. I co? Na koniec dostał od jury… nagrodę za wyjątkowo oryginalną grę na instrumencie.
Gdzie was jeszcze nie było, a bardzo chcielibyście być ?
Wojciech Wojda: W Polsce niewiele takich punktów można wskazać, w których byśmy w przeszłości chociaż raz się nie pojawili. Na przykład nigdy nie graliśmy w Kazimierzu nad Wisłą, a to bardzo sympatyczne miasteczko. Natomiast świat jest nie do ogarnięcia w ciągu istnienia jakiegokolwiek zespołu. W pierwszej kolejności chciałbym zagrać w Paryżu, Japonii, Argentynie i Meksyku…
Jak to z wami jest? Żyjecie chwilą czy wszystko bardzo dokładnie planujecie?
Wojciech Wojda: W tej kwestii nie ma reguły. Są rzeczy, które konsekwentnie realizujemy według jakiegoś przyjętego przez siebie planu, na przykład przygotowanie czy nagranie każdej nowej płyty. Ale z kolei każdy jeden koncert to dla nas osobne, indywidualne przeżycie, do którego podchodzimy spontanicznie i wyjątkowo emocjonalnie. A czy żyjemy chwilą? Każdy człowiek musi żyć chwilą, bo – chcąc nie chcąc – życie ludzkie wszak to jedynie krótka, ulotna chwila… Nie mogę zaplanować tego co zrobię za 100 lat, bo po prostu nie jest to możliwe…
Czy zdarzyło się wam sobie „przywalić” czy raczej szukacie kompromisów?
Wojciech Wojda: Nieczytelne dla mnie jest słowo „przywalić”. Można bowiem rozumieć to w kontekście wymiany męskich argumentów fizycznych albo też jako ostrą różnicę zdań w burzliwych dyskusjach… Jeśli chodzi o to pierwsze, to owszem zdarzało się czasem użyć siły pięści, jeśli nie szło się w żaden sposób werbalnie dogadać. Aczkolwiek były to przypadki incydentalne, a do tego najczęściej podlane odpowiednią dawką procentów. Co do „przywalenia” w dyskusji, to takie sytuacje zdarzają się od czasu do czasu, jednak z reguły te spory są na tyle kreatywne, że w efekcie umacniają to co nas łączy, cementują, a nie pogłębiają ewentualne podziały wewnątrz kapeli. Prawda jest taka, że lepiej w życiu szukać tego co w jakiś sposób jednoczy, a nie tego co dzieli, nieprawdaż?
Skąd pomysł na akustyczny krążek?
Wojciech Wojda: To nie jest wcale jakiś specjalnie nowy pomysł, bowiem idea nagrania płyty akustycznej pojawia się w naszej głowie od wielu lat, jednak do tej pory uważałem, że po prostu nie jesteśmy jeszcze gotowi do nagrania takiego krążka. Teraz uznaliśmy, że 30-lecie to właściwy moment, w którym warto podjąć owo wyzwanie i zdecydowaliśmy się na pracę nad materiałem „unplugged”. Zaangażowaliśmy paru dodatkowych muzyków i czekamy z niecierpliwością na owoce tej współpracy.
Czy jest jakiś koncert, który najbardziej zapadł wam w pamięci?
Wojciech Wojda: Tradycyjny klucz w pytaniu sugerujący wybranie czegoś z tłumu… Na przykład doskonale pamiętam nasz koncert w Jarocinie w 1993 roku, chyba jeden z najbardziej przełomowych w naszej historii. Nie do końca przychylni nam organizatorzy nie chcieli zgodzić się, aby zespół bisował, bo mieli w dupie fakt, iż publiczność tego bisu wyraźnie i bezwzględnie się domagała. Zatem po ostatnim utworze opuściliśmy scenę i szybko się zwinęliśmy, jednak publiczność nie dała za wygraną, wymuszając nasz powrót i zagranie czegoś ekstra. Stanęliśmy po stronie ludzi, a organizatorom zagraliśmy na nosie, grając ostry kawałek o dalece sugestywnym – w tym kontekście – tytule: „Mam w dupie”.
Czego możemy spodziewać się w „Historiach nieznanych” ? Uchylcie nam rąbka tajemnicy.
Wojciech Wojda: Ten temat postanowiliśmy odłożyć w czasie na inną okazję, zatem sprawa się zdezaktualizowała. Mieliśmy zamiar zmontować taki amatorski filmik ze strzępek starych obrazków FARBEN LEHRE, z epoki kaset VHS na zasadzie nieznanych historii, ale – jak zaznaczyłem – realizacja owego pomysłu nastąpi w bliżej nieokreślonej przyszłości…
Jakie jest wasze ulubione zajęcie podczas podróży z miasta do miasta? Poza snem 🙂
Wojciech Wojda: Ja nie mogę spać, bo kieruję samochodem jeżdżąc z miasta do miasta, a zamknięte oczy jako atrybut snu nie sprzyjają bezpiecznemu dotarciu do celu (śmiech). Chętnie – siedząc za kółkiem – podejmuję ciekawe konwersacje z ewentualnym pasażerem/pasażerką, jak również słucham muzyki, która wyraźnie przyspiesza każdą podróż. Jakie są ulubione zajęcia moich kolegów podczas drogi na koncert nie wiem, bo z reguły jeździmy w osobnych autach…