„Shut up” & listen to John Porter
3 min readNiezwykle utalentowany gitarzysta i wokalista. Z dużą dawką ciemnego rocka i czarnego humoru. John Porter oczarował w sobotę (27 lutego) Wydział Remontowy w Gdańsku.
— To jest mój koncert i będę grał, co chcę — tymi słowami rozpoczął się koncert walijskiego muzyka, gdy ktoś z publiczności krzyknął tytuł jednej z piosenek. Pomimo wieku (66 lat) John Porter wydawał się mieć wiele krzepy podczas występu — energiczne kawałki, ciągła interakcja z widownią, przeplatana dowcipem artysty. Jednym słowem: przepis na dobry koncert!
Scena Wydziału Remontowego nie należy do wielkich miejsc. Muzyczne widowisko Portera odbyło się w kameralnym gronie, a sam koncert nie był głośno reklamowany w Trójmieście. Jednak to nie przeszkadzało, by grupa ludzi, ciekawych brzmień muzyka mogła spotkać się i podziwiać go na koncercie. Na brak publiczności nie można było narzekać. Wśród zgromadzonych w Wydziale Remontowym znalazł się między innymi Adam Nergal Darski z zespołu Behemoth.
Nie było innych muzyków, którzy wsparliby gitarzystę. Żadnej perkusji, basu, gitary rytmicznej. John Porter sam na scenie miał do wykorzystania trzy gitary i harmonijkę oraz oczywiście swój niski, głęboki, nieco zachrypnięty głos. I to wystarczyło, by oczarować zebranych ludzi — jeden facet z gitarą stworzył niezwykły klimat, którego nie stworzyłby cały zespół.
Trzeba przyznać, że Walijczyk grał to, co chciał. Sobotni koncert był muzyczną wędrówką, która raz rozbawiała, raz wprawiała w zadumę. Porter tworzy na swoich koncertach nieco mroczny klimat, który przełamywany jest dowcipami i ścisłą interakcją z publicznością. Na Solo Act usłyszeliśmy utwory z ostatniego albumu artysty „Honey Trap”, jak i z wcześniejszej twórczości. Starsza część publiczności szczególnie wyczekiwała piosenek ze znanej płyty „Helicopters”. Trzeba oddać, że Porter grał też to, czego chciała publika. I tak usłyszeliśmy między innymi utwory: „One love”, „I’m Just A Singer”, „Bury My Love”, „You Never Know” czy „Ain’t Got My Music”, po której to artysta zawadiacko przyznał: — Nie sądziłem, że w moim wieku zaśpiewam te „trr” w tej piosence.
Wielkim atutem było to, że walijski muzyk wszystkie zapowiedzi piosenek i słowa kierował do widowni w języku polskim. Może się pochwalić naprawdę dobrą wymową! Nie obyło się również bez polskich przekleństw, które nawiasem mówiąc, bardzo rozbawiły zebranych w klubie. Nie ma się co dziwić — artysta tego pokroju może sobie pozwolić na tego typu ekscesy, jak rzucenie w stronę publiczności luźnego „Shut up”.
O Johnie Porterze publiczność żartobliwie wyraziła się Schopenhauer muzyki. Bezsprzecznie było mrocznie, z czarnym humorem, lecz momentami zabawne, szczególnie podczas zapowiadania kolejnych piosenek. Muzyk stworzył niesamowity klimat, w zasadzie tylko przy pomocy gitary i własnego głosu, a trzeba przyznać, że gitarzystą i wokalistą jest świetnym.
John Porter to walijski muzyk, ale spokojnie można o nim powiedzieć — polski artysta. Do Polski przyjechał w 1976 roku i to właśnie tutaj zaczął nagrywać i tworzyć muzykę „na poważnie”. W 1977 roku wraz z Markiem Jackowskim i Olgą Sipowicz, czyli Korą stworzył trio „Maanam-Elektryczny Prysznic”. Po dwóch latach artysta założył nowy zespół Porter Band, z którym stworzył jedną z najlepszych płyt w swojej karierze „Helicopters” czy „Mobilization”. Pierwszym solowym albumem Portera był krążek „China Disco”, który ukazał się w 1982 roku. Największy sukces komercyjny przyniósł mu duet z Anitą Lipnicką (byłą wokalistką zespołu Varius Manx), jego wieloletnią partnerką życiową.
fot. Sara Majkowska