No chodź, chodź ze mną… na koncert Strachów!
3 min readMało który zespół trafia do tak szerokiego wiekowo grona odbiorców. W piątek, 19 lutego, w gdyńskim klubie Atlantic zagrały Strachy na Lachy. Organizatorem koncertu była fundacja Róbmy swoje dla kultury. Na wstępie mała uwaga – kto spodziewa się negatywnego podsumowania…zdecydowanie się zawiedzie.
Strachy na Lachy to jeden z bastionów polskiej muzyki ostatnich lat. Grany raczej przez stacje radiowe, których udział w rynku jest dosyć niewielki (no może poza numerem „Dzień dobry, kocham Cię”, który usłyszeć można dosłownie wszędzie), daje sporo koncertów, na które ściągają prawdziwe tłumy; a gdyby miał zagrać wyłącznie swoje największe przeboje, to spokojnie wystarczyłoby materiału na pełnowymiarowy koncert, i to z bisami. Okazja, by zespół ruszył w Polskę jest nader zacna – ostatnio Grabaż, Kozak, Lo, Kuzyn i Maniek świętowali dziesięciolecie płyty „Piła tango”, która notabene pokryła się także platyną (ponad 30 tysięcy sprzedanych egzemplarzy).
Strachy to idealny przykład kapeli, która i zagra dobry koncert plenerowy, i wyprzeda klub. Zagra swoje utwory, ale i stworzy covery, które nadają oryginałom drugie życie. Poniesie publiczność i… poniesie publiczność! A ta swoim ulubieńcom jest w stanie wybaczyć nawet małe opóźnienie.
Granie bez spiny – to kolejne z określeń, którym można posłużyć się mówiąc o zespole. Stojąc pod sceną czuje się pewien naturalny luz, który bije od całej piątki. I nie, nie chodzi o to, że dany utwór jest prosty do zagrania czy że wszystkie z nich były ograne już pewnie setki razy. To zdecydowanie coś zupełnie innego. To ten rodzaj obycia ze sceną, który pozwala artystom czuć się na niej swobodnie, cieszyć się muzyką, cieszyć się graniem. Efektem jest niesamowita synergia między zespołem, a publicznością. Energia jednej strony i energia drugiej daje w połączeniu coś, co można śmiało nazwać istotą koncertu. Coś, czyli energię i radość, po które się przychodzi, których się oczekuje i z którymi opuszcza się klub, z uśmiechem na twarzy.
Setlista piątkowego koncertu była dosyć zróżnicowana. Były utwory, które publiczność wyśpiewywała na całe gardło; te spoza pierwszej ligi popularności, skłaniające raczej do refleksji i te, które być po prostu musiały, bo koncert bez nich nie miałby racji bytu. Do pierwszej kategorii zaliczają się między innymi „Ostatki”, „Dygoty”, „Raissa” „Twoje oczy lubią mnie” czy „Moralne salto”. Do drugiej „Siedzimy tu przez nieporozumienie” z płyty „Autor” z coverami utworów Jacka Kaczmarskiego czy „Autoportret Witkacego”, który ostatecznie na albumie się nie znalazł. Trzecią kategorię stanowią oczywiście „Żyję w kraju”, „Czarny chleb i czarna kawa” oraz „Piła tango”. Jak łatwo się domyślić, tego ostatniego utworu publika domagała się najbardziej zawzięcie i dostała go dopiero podczas bisów.
Jedyny zarzut (nie do zespołu, nie do klubu, nie do organizatorów, bo tu wszystko było jak trzeba) – telefony, kamery… Oduczmy się w końcu rejestrowania całych koncertów. Zapis fragmentów jest do przyjęcia – wiadomo, chcemy mieć pamiątkę, a czasem pochwalić się znajomym na Instagramie czy Snapchacie (takie czasy). Nie ma w tym nic złego. Ale stanie z telefonem przez półtorej godziny, nagrywanie każdej sekundy odziera koncert z wyjątkowości i sprawia, że jest się biernym odbiorcą. Nagranie będzie tylko nagraniem – pustym zapisem audiowizualnym, bo prawdziwe emocje można było poczuć podczas koncertu, podczas konkretnej piosenki, w tej jednej, danej chwili. Nie lepiej przeżyć i zapamiętać koncert niż później wrócić do video, obejrzeć je i zastanawiać się „Hmmm…a kiedy to właściwie było?” albo „Oni to w ogóle grali?!” ?
fot. Paweł Wroniak