Jazda bez trzymanki – recenzja „11 minut”
3 min readJedna z najbardziej oczekiwanych produkcji tego roku, laureat Nagrody Specjalnej Jury 40. Festiwalu Filmowego w Gdyni, oklaskiwany na festiwalu w Wenecji, polski kandydat do Oscara… „11 minut” Jerzego Skolimowskiego wreszcie pojawiło się na kinowych ekranach. I wywołuje konsternacje.
O czym to film? Dobre pytanie. Przez 82 minuty śledzimy bowiem losy zupełnie różnych od siebie bohaterów. Początkująca aktorka, narkotykowy diler, sprzedawca hot-dogów, miłośnicy wspinaczki – to tylko nieliczne z pojawiających się w trakcie filmu postaci. I choć to oni są pierwszym planem dla całego obrazu, widz od razu ma wrażenie, że główny wątek dzieje się gdzieś poza nimi, a aktorzy są tylko tłem dla pełnych dynamizmu zdjęć, muzyki i kłębiącej się w oddali katastrofy, dla widniejących dookoła historii symboli i metafor, które każdy sam musi sobie wyjaśnić. Twórcy porzucili standartową linię przedstawiania bohaterów, poznawania ich historii od A do Z, utożsamiania się z nimi. Ale żeby nie było, że obsadę traktuje się po macoszemu, warto nadmienić, że wśród odtwórców głównych ról przewijają się Wojciech Mecwaldowski, Agata Buzek, Dawid Ogrodnik, Andrzej Chyra. I pozostałych osiem nazwisk, ze znanym z „Gry o tron” Richardem Dormerem w gratisie.
Sam Skolimowski przyznał na konferencji prasowej, że czuł się jak Adam Nawałka trenujący swoją boską „jedenastkę”. Cóż, gdyby polscy piłkarze grali tak dynamicznie, jak toczy się akcja „11 minut”, bylibyśmy mistrzami świata. Inna sprawa czy film byłby tak samo dobry, gdyby grali w nim inni aktorzy. To jedno z niedopowiedzeń, których głowa zmęczonego widza jest pełna po opuszczeniu sali kinowej. Albowiem oglądanie thrillera Skolimowskiego męczy. Gnębi chaos, nęka strach przed tragedią, maltretuje przerażająca, lecz fantastyczna muzyka Pawła Mykietyna, czasem nawet zbyt głośna dla naszych uszu. Czy więc „11 minut” to przyjemność tylko dla masochisty? Nie. Ale z pewnością jest to kino dla wybranych. Stąd niektórzy są zachwyceni, a inni wychodzą przed zakończeniem. Co trochę bez sensu, bo wszystko dzieje się właściwie na samym końcu…
Geniusz Skolimowskiego, zaskakujące zdjęcia Mikołaja Łebkowskiego, montaż Agnieszki Glińskiej oraz sceny kaskaderskie rodem z Hollywood serwują nam na tacy prawdziwą jazdę bez trzymanki. Bo mimo wrażenia, że cały czas nic się nie dzieje, jednak… coś się dzieje. Dlatego że los bez przerwy toczy naszą historię. Każdego osobno i wszystkich razem. Czy więc cały czas ciąży nad nami przeznaczenie, czy może to my sami wyznaczamy temu przeznaczeniu drogę? Niestety, i tego problemu „11 minut” nie rozwiązuje. Ale mimo tych ciągłych znaków zapytania, wszelakiego niezrozumienia i zaskoczenia, film zbiera laury na całym świecie, w Toronto podobno wywołał najgłośniejszą owację od kilku lat. Zatem chapeau bas przed mistrzem Jerzym – największym pesymistą wśród polskich reżyserów, który z katastrofy potrafi uczynić piękny poemat.