Marsjanin. Podbój kosmosu w rytmie disco
3 min read„Marsjanin” to historia podwójnego sukcesu. Andy Weir, wzięty inżynier, postanowił zamienić nudne kody oprogramowania na prozę. Swoje opowiadanie publikował w częściach na stronie internetowej, a że cieszyło się popularnością, wreszcie udało mu się wrzucić ebooka na Kindle. Cena? 99 centów. Kto by pomyślał, że dwa lata później prawa do historii wykupi Hollywood, a za kamerą stanie sam mistrz gatunku, czyli Ridley Scott?
Zaczyna się jak u Hitchcocka. Tylko zamiast przysłowiowego trzęsienia ziemi, mamy burzę piaskową na Marsie. Grupa naukowców musi uciekać z Czerwonej Planety. W zamieszaniu gubi się jeden z członków ekspedycji – Mark Watney (Matt Damon). Odczyty ze skafandra wskazują, że mężczyzna nie żyje, więc pozostali decydują się na ucieczkę bez kolegi na pokładzie. Kiedy już wszyscy uznali go za martwego, ten budzi się i zdaje sobie sprawę, że został sam na Marsie. W zdewastowanym przez wichurę obozie, bez łączności z Ziemią i minimalnym zapasem pożywienia stara się przetrwać. Los nie trafił na zwykłego tchórza, ale zdeterminowanego botanika. Watney wykorzystuje swoją wiedzę, by przeżyć na bezludnej planecie z zerowymi szansami na powrót do domu.
Ridley Scott po kilku nieudanych filmach wraca z przytupem. Jego „Marsjanin”, choć zapowiadał się na patetyczne dzieło o zmaganiach jednostki z bezmiarem kosmosu, jest pełnym optymizmu, wielopłaszczyznowym hitem. Anty-fani Matta Damona mieli być w siódmym niebie, bo oto ktoś wreszcie poszedł po rozum do głowy i wysłał aktora w kosmos na dobre. Jednak ten, pod czujnym okiem Scotta spisuje się świetnie. Watney to współczesny Robinson Crusoe, MacGyver i Walter White w jednym. Sam zszywa swoje rany, przy pomocy kilku chemicznych sztuczek sprowadza na Marsa wodę, a z odchodów robi nawóz pod ziemniaki. Swoją beznadziejną sytuację przekuwa w obóz przetrwania.
„Marsjanin” to doskonała lekcja biologii, chemii i astrofizyki. Widz poczuje, że jego inteligencja spada do poziomu grzybni. Film naszpikowany jest przemyślanymi, rozbudowanymi dialogami specjalistów, którzy starają się przy pomocy matematyki sprowadzić jednego człowieka na Ziemię. Scott, jak nikt wcześniej, łączy świat komputerowych geeków z pełną optymizmu historią samotnego człowieka. I po raz pierwszy w życiu pokazuje, że ma poczucie humoru – a potrafi żartować ze wszystkiego. Watney śmiało wykorzystuje własne odchody do uprawy, nabija się z ludzi w NASA i samego prezydenta.
Reżyser zdaje sobie sprawę, że nikt nie wytrzyma kolejnej pełnej patosu superprodukcji. Jego „Marsjanin” co rusz daje oglądającym prztyczka w nos. NASA pod wodzą Teddiego Sandersa (Jeff Daniels) długo zastanawia się, jak powiedzieć mediom, że człowiek, którego obwołali umarłym, świetnie radzi sobie w kosmosie. Wreszcie formują ekipę ratowniczą, pod przewrotnym kryptonimem Grupa Elronda. Odwołań do „Władcy Pierścieni” jest jeszcze kilka, choćby to, że najgorzej na całej sprawie wychodzi Sean Bean. Wszystko to okraszone jest nie typową muzyką w stylu Hansa Zimmera, a legendarnymi piosenkami disco i pop. Donna Summer i Abba pasuje tu jak ulał i nie jest to ironia. Kiedy Watney przewozi radioaktywny izotop, w tle leci „Hot Stuff”, a w finale słyszymy znamienne „I Will Survive” Glorii Gaynor.
Obok Matta Damona, który świetnie odnalazł się w swojej roli, dobrze wypadły też pozostałe postaci. A lista płac jest długa. Ciepła Jessica Chastain jako dowodząca ekipą pani komandor ma wyrzuty sumienia, bo zostawiła na pastwę losu swojego kolegę z załogi, Michael Peña wreszcie pokazuje, że jego niewybredne żarty gdzieś pasują, a do Kate Mary przylegnie chyba już na zawsze wizerunek dziewczyny od komputerów (patrz: Fantastyczna Czwórka).
Po rozbudowanym, wyjątkowo ambitnym „Interstellar” i nadmuchanej „Grawitacji”, film Scotta wypada najlepiej. Balansuje gdzieś na granicy śmieszności i pewnie większość będzie się zastanawiała, czy przygody Watneya są prawdopodobne. Co do tego nie ma wątpliwości, już twórca całej historii sprawdził wszystkie możliwości. „Marsjanin” to doskonałe kino, ze świetnymi zdjęciami Dariusza Wolskiego. Pozostaje tylko modlić się, by nikt w Hollywood nie wpadł na pomysł nakręcenia drugiej części. Złote strzały jak ten nie potrzebują kontynuacji.