Wojenny film roku czy katastrofa?
2 min readFiodor Bondarczuk pokazał klasę w swoim reżyserskim debiucie. „9 Kompania” z 2005r. zdaniem wielu przebijała słynnego „Szeregowca Ryana”. Wymagania wobec kolejnego filmu wojennego w jego wykonaniu były spore. Czy „Stalingrad” spełnił pokładane w nim nadzieje?
Krótka powtórka z lekcji historii: bitwa stalingradzka była jedną z największych i najkrwawszych w historii II wojny światowej. Celem nazistów było zdobycie miasta, które otwierało drogę do Kubania i Kaukazu. Zakończyła się klęską Niemców i ogromnymi stratami obu stron. III Rzesza utraciła siłę, jaką dysponowała na początku wojny.
Jak film odnosi się do tych wydarzeń? Otóż… nijak. Opowiada o losach niewielkiego oddziału pod dowództwem kapitana Gromowa (Piotr Fiodorow), broniącego się w pewnej kamienicy w centrum Stalingradu. Ich cele i wartości ulegają zmianie, gdy poznają mieszkankę atakowanego budynku – Katię (Maria Smolnikowa). Naprzeciw dzielnym, radzieckim „sołdatom” staje oficer Wehrmachtu – Peter Kahn (Thomas Kretschmann).
Gra aktorska nie stoi na najlepszym poziomie. Postaci są mało wyraziste. Widz nie czuje sympatii do żadnego z głównych bohaterów. A potencjał był. Snajper Czwanow (Dmitrij Lysenkow) miał być uszczypliwy i zabawny, Nikiforow (Aleksiej Barabasz) zabójczy i skryty. Niestety, jedynie „mieli być”. Ich przeszłość i dalsze losy nikogo nie obchodzą. Stało się natomiast coś, co z całą pewnością nie było w zamiarze twórców. Choć może zabrzmieć to dziwnie z perspektywy polskich odbiorców – naprawdę da się lubić kapitana Kahna, wspomnianego wcześniej Niemca. Ma emocje, przemyślenia, charakter. Podobnie jak wcześniej w „Pianiście” tak i tutaj Kretschmann stworzył kreację „pozytywnego” nazisty.
Warto wspomnieć też o wszechobecnych niedorzecznościach i przesadnym idealizowaniu „Rosji walczącej”. Po pierwsze: wojacy są tak honorowi i momentami aż słodcy, szczególnie w stosunku do Katii, że można dostać cukrzycy. Po drugie: sceny walki powinny przejść do historii kinematografii, jako wzór kiczu i tandety. Zwolnione tempo, kręcenie piruetów z bagnetem lub saperką w dłoni nie zważając na świszczące wokół kule, albo szturm „żywych pochodni” na umocnienia niemieckie to tylko jedne z wielu „kwiatków”.
Na plus należy zapisać ścieżkę dźwiękową. Dobrze podkreśla smutek i zniszczenie w mieście imienia towarzysza Stalina. Jej autorem jest Angelo Badalamenti, znany m.in. z utworów do gry „Fahrenheit” i trzeciej części „Koszmaru z Ulicy Wiązów”.
Podsumowując: z wielkiej chmury, mały deszcz. Film jest nudny, akcja nie porywa, a postaci są bezbarwne. Po „9 Kompanii” Bondarczuk upadł, co najmniej o dwie klasy. Szczerze odradzam marnowania czasu i pieniędzy na „Stalingrad”. Jest tysiąc lepszych sposobów na wydanie 20 złotych.