O jeden grzech za daleko: Loft
2 min readJeżeli od thrillera oczekujesz mocnych wrażeń, nie oglądaj tego filmu. Jeśli zaś wystarczy Ci krew, fajni faceci i piękne kobiety, to z pewnością polubisz „Loft”. Najnowsze dzieło producenta „Matrixa” i „Sherlocka Holmesa” jest jednak… średnie.
Film opowiada historię pięciu żonatych mężczyzn, którzy potajemnie wynajmują penthouse, do którego zapraszają swoje kochanki. Pewnego dnia w mieszkaniu znajdują ciało zamordowanej kobiety. W atmosferze wzajemnej nieufności i oskarżeń życie całej piątki wywraca się do góry nogami. Sprawę pogarsza wychodzące na jaw nieprzestrzeganie męskiej umowy przez szefa grupy – Vincenta Stevensa (Karl Urban), a także zagubiony klucz.
„Loft” to remake, który powstał na zamówienie producentów ze Stanów Zjednoczonych. Powodem jego realizacji była atrakcyjna fabuła i możliwość zaaranżowania w projekt ciekawych, pasujących do scenariusza aktorów. Dobór obsady to wielki plus tego filmu. Zagrali tu m.in. Wentworth Miller („Skazany na śmierć”), James Marsden („X-Men: Przeszłość, która nadejdzie”, „Kamerdyner”), Karl Urban („W ciemność. Star Trek”), Eric Stonestreet („Złodziej tożsamości”) i Matthias Schoenaerts („Więzy krwi”). Dobrze prezentuje się też damska część obsady: Rhona Mitra („Strzelec”, „ Numer 23”), Isabel Lucas („Transformers: Zemsta upadłych”) i Rachael Taylor („Transformers”).
Niestety, „Loft” jest także pełen stereotypów dotyczących obu płci. W filmie kobiety są przedstawione dwojako – albo jako piękne i pociągające kochanki albo jako nudne żony. Mężczyźni zaś to maszyny bez uczuć, pragnący tylko seksu. Podczas sceny gwałtu prostytutki jeden z bohaterów mówi: Daj spokój, przecież wszyscy faceci tak robią.
Reżyser Erik Van Looy zastosował w filmie dwa ciekawe zabiegi. Pierwszy to tzw. „figura niewiarygodnego narratora”, polegająca na tym, że widz nie może mieć pewności, który z bohaterów mówi prawdę. Drugi zabieg to retrospekcja, która na pewno uatrakcyjniła cały film. Niestety, film prędko zaczyna nudzić, a mniej więcej do połowy nic się w nim nie dzieje.
W filmie dobrze wykorzystano dźwięk, lecz tego samego nie można powiedzieć o zdjęciach. Kamera wielokrotnie przybliża twarze aktorów w sposób charakterystyczny dla amerykańskich oper mydlanych. Jest też kilka ciekawych zabiegów, które można ocenić na plus, np. motyw łacińskiej sentencji, historia kajdanek Philipa Traunera (Matthias Schoenaerts), a także rozwiązanie zagadki zaginięcia klucza.
Witamy w lofcie. Naszej własnej, prywatnej oazie – mówi w jednej ze scen Vincent. Ta oaza zamienia się jednak w tragedię. Szkoda, że podobnie jest z tym filmem.