15/08/2025

CDN

TWOJA GAZETA STUDENCKA

„Grace” Jeffa Buckleya – piękno utkane z przemijania

9 min read

Fot. Julian Pliszka

„Grace” to jedyny album Jeffa Buckleya – dzieło, które w dziewięciu utworach zawarło całe spektrum ludzkich emocji: od cichej modlitwy po krzyk rozpaczy. To muzyka utkana z tęsknoty i przemijania, która po trzech dekadach wciąż brzmi tak, jakby powstała wczoraj.

Krótko o samym Buckleyu

Jeff Buckley to pewnego rodzaju ikona muzyki lat 90., często nazywany – czasem ironicznie – prekursorem oraz mistrzem agonii i tęsknoty. Jego jedyny w pełni dokończony album, „Grace”, wywołał mnóstwo emocji i zdobył szerokie grono fanów. Początkowo został przyjęty dość chłodno, jednak nie przekreśliło to sukcesu młodego artysty.

Jeszcze w tym samym stuleciu jego ojciec, Tim Buckley, osiągał podobne sukcesy, jakie później stały się udziałem syna. Tim był jedną z czołowych postaci amerykańskiej muzyki lat 60. i 70. Niestety zmarł w 1975 roku na skutek przedawkowania heroiny. Opuścił rodzinę, zanim Jeff skończył rok. Rozwód był szybki, a kontakty między ojcem a synem praktycznie nie istniały – Jeff spotkał Tima tylko raz w życiu, gdy miał osiem lat.

Tim tłumaczył później w wywiadach, że nie czuł się gotowy na ojcostwo, a intensywne życie muzyka – trasy koncertowe, nagrania, imprezy – było nie do pogodzenia z rodziną. Jego decyzja odcięła Jeffa od ojcowskiej obecności, ale pozostawiła cień, który przewijał się w twórczości młodego artysty.

Jeff potrafi „ukłuć”

Jeff Buckley, poprzez swój niepowtarzalny styl oraz umiejętność przekazywania intensywnych, przeszywających emocji w każdym utworze „Grace”, przykuł moją szczególną uwagę i rozbudził chęć zrozumienia. Gdy po raz pierwszy zetknąłem się z jego twórczością, spodobała mi się, ale nie do końca pojmowałem jej fenomen ani reakcje wielbicieli na tę muzykę. Po głębszym zanurzeniu się w te dźwięki poczułem, że bardzo ze mną rezonują. Dziś w pełni rozumiem, w jaki sposób „Grace” potrafi wpłynąć na odbiorcę i wewnętrznie „ukłuć”.

Album

Autor: richoz/źródło: Wikimedia Commons

Album został wydany 23 sierpnia 1994 roku. Oryginalnie zawiera dziesięć utworów:

 

  • Mojo Pin
  • Grace
  • Last Goodbye
  • Lilac Wine
  • So real
  • Hallelujah
  • Lover, You Should’ve Come Over
  • Corpus Christi Carol
  • Eternal Life
  • Dream Brother

W edycji pośmiertnej albumu „Grace” znalazł się także dodatkowy utwór zatytułowany „Forget Her”.

Mojo Pin

Płyta rozpoczyna się utworem „Mojo Pin”. To oniryczna opowieść o obsesji i pożądaniu, które potrafią być zarówno piękne, jak i niszczące. Sen zamienia się w uzależnienie od drugiego człowieka. Jest delikatnie i bardzo wrażliwie. Słyszymy czysty, wysoki głos Buckleya, a w tle charakterystyczny riff na czystym brzmieniu gitary elektrycznej.

Utwór powoli nabiera tempa. Z czasem spokój ewoluuje w coś potężniejszego i mocniejszego. Pojawia się coraz więcej warstw, kolejne instrumenty i akcenty. Perkusja gra coraz dynamiczniej. Pod koniec utworu pojawiają się fragmenty niemal chaotycznego, miejscami agresywnego grania. Buckley śpiewa intensywniej, wchodząc w pewnego rodzaju krzyk.

Odczuwamy jego emocje i przechodzimy z nim ten proces, wchodząc w stan, którego początkowo zupełnie się nie spodziewaliśmy. „Mojo Pin” to idealne intro. Doskonale utwierdza nas w tym, jakiego rodzaju jest to muzyka i jaką podróż proponuje. Zapowiada także, jakie emocje przyniosą kolejne piosenki.

Grace

Kolejnym utworem, nad którym warto się pochylić, jest piosenka grana od razu po „Mojo Pin” – tytułowe „Grace”. To hymn o miłości tak silnej, że potrafi oswoić nawet perspektywę śmierci. Uczucie jest tu ukazane jako coś ponad wszystko. Budowanie napięcia działa na innej zasadzie niż w poprzednim utworze. Piosenka zaczyna się dynamicznie – jest szybciej, jest więcej. Buckley wokalnie również zaskakuje. Pojawiają się jego charakterystyczne akcenty, jęki i bezpośrednie, dźwięczne ukazanie emocji oraz bólu. Nie można pominąć jego niezwykle szerokiej gamy wokalnej. Falset Buckleya i umiejętność utrzymania czystego, często wysokiego dźwięku robią ogromne wrażenie. „Grace” pod koniec także ewoluuje. Początkowo odczuwamy delikatny niepokój i rosnące napięcie. Ostatecznie wszystko przemienia się w agresywne, intensywne brzmienie.

Last Goodbye

„Last Goodbye” wita nas świetnie zagraną gitarą przy użyciu specjalnej rurki do slide’owania. Zamiast dociskać struny do progów, przesuwa się slide po strunach. Dzięki temu uzyskujemy płynne, „ślizgające się” przejścia między dźwiękami, bez charakterystycznych skoków wysokości. Piosenka wydaje się spokojniejsza, bardziej „normalna”. Buckley opowiada tu historię końca związku, w której żal miesza się z ulgą. Pożegnanie jest bolesne, ale w tej chwili konieczne.

Lilac Wine

„Lilac Wine” to cover piosenki stworzonej przez Jamesa Sheltona w 1950 roku. W wersji Buckleya utwór nabiera zupełnie innej aury – minimalnej, intymnej, jakby cała historia rozgrywała się w półmroku. Poprzez głębokie, czułe brzmienie młody artysta doskonale wpasowuje się w ideę całego albumu. To piękna spowiedź o tym, jak alkohol pomaga zapomnieć o utraconej miłości. Lilac wine, czyli wino z bzu, staje się tu metaforą emocji, które otwierają serce, ale też prowadzą do zatracenia.

So real

Kolejnym utworem, który w znaczący sposób przykuł moją uwagę, jest „So Real”. Buckley przedstawia tu surrealistyczne obrazy opisujące intensywne zauroczenie i stan zakochania w drugiej osobie. Senne wizje i fantazje przenikają się z jawą, dlatego w refrenie śpiewa: „Ohh, that was so real”. Utwór brzmi nietypowo i lekko niepokojąco. Akordy od początku budzą mieszane odczucia, dalekie od beztrosy. W pewnym momencie pojawia się krótka wstawka, w której chaos i burzliwość zaczynają dominować.

Hallelujah

„Hallelujah” to prawdopodobnie najpopularniejszy utwór na albumie „Grace”. To cover piosenki Leonarda Cohena, której oryginalną wersję rozpoznaje niemal każdy. Jednak to Buckley nadał jej niezwykłą intymność i osobisty charakter. Delikatne brzmienie gitary wprowadza nas powoli w utwór. Tempo jest wolne, a oddechy wyraźne i mocne. Ten charakterystyczny sposób śpiewania, obecny w całym albumie, w „Hallelujah” sprawdza się idealnie. Nieraz słyszymy łamanie głosu Jeffa, a jego osłabione i podniesione tony łagodnie przechodzą jeden w drugi. Przez ponad sześć minut nie pojawia się tu ani jeden zbędny dźwięk. Nie ma naginania formy ani przesadnej ekspresji. Zostaje wrażenie, jakbyśmy uczestniczyli w czymś prywatnym i niezwykle wrażliwym. Towarzyszymy mu od pierwszej do ostatniej sekundy.

Lover, You Should’ve Come Over

Dotarliśmy do, moim zdaniem, najbardziej emocjonalnie intensywnego utworu – „Lover, You Should’ve Come Over”. To, zaraz po „Hallelujah”, druga najczęściej odtwarzana piosenka albumu „Grace”. Niecałe siedem minut wystarczyło Buckley’owi, by przemienić prywatny lament i ból w niezwykle ekspresyjne doświadczenie – dla siebie i dla słuchacza. Utwór to nie zwyczajna ballada o nieudanej miłości. To spowiedź, monolog człowieka stojącego w pustym pokoju i mówiącego do kogoś, kto już tam nie jest. Buckley rozpoczyna klasycznie – nastrojowo i delikatnie. Organy tworzą przestrzeń, owijają dźwiękiem. Można poczuć się jak w kaplicy lub kościele, bo echo odbija się od wysokich ścian. Z każdą minutą Buckley coraz mocniej otwiera swoją duszę, coraz więcej ujawnia bólu, emocji i przeżyć. Instrumenty idealnie współgrają ze stanem autora.

Tekst to także próba gorzkiego pogodzenia się z własną niedojrzałością i problemem nieumiejętności bycia ze sobą. „Too young to hold on, too old to just break free and run” – zdanie, w którym zawiera się całe napięcie między chęcią a strachem, między pragnieniem a rezygnacją. Refren staje się intensywniejszy, jakby narrator podnosił głos, bo boi się, że nie zostanie usłyszany. Kiedy pada tytułowe „lover, you should’ve come over”, nie ma w tym złości – jest żal, świadomość, że szansa minęła. Jeff śpiewa tak, jakby każdy dźwięk mógł być ostatnim.

Osobiście ten utwór działa na mnie najmocniej. „Lover, You Should’ve Come Over” to nie tylko piosenka o niespełnionej miłości. To utwór o tym, że czasem przychodzi się za późno. A wtedy jedyne, co można zrobić, to zaśpiewać to tak, aby w żalu była odrobina piękna.

Corpus Christi Carol

W samym środku „Grace” odnajdujemy niezwykły utwór – „Corpus Christi Carol”. To pierwotnie średniowieczna pieśń, spopularyzowana w XX wieku m.in. przez Benjamina Brittena. Nie ma tu krzyków ani kulminacji – tylko spokojny, hipnotyczny śpiew, który przenosi słuchacza w odległą przestrzeń czasu. Buckley wykonuje go niemal a cappella, z delikatnym akompaniamentem gitary i eterycznych akordów.

Eternal Life

„Eternal Life” to zdecydowanie energiczniejszy utwór od pozostałych. Tempo, artykulacja i estetyka przypominają „Grace” lub nieco „So Real”, ale różnią się od nich znacząco. Po tak delikatnym „Corpus Christi Carol” Buckley uderza jak grom. Jest gniewnie i energetycznie. Przesterowana gitara, intensywny i „brudny” bas, perkusja dynamiczna i szeroka – wszystko potęguje efekt. Jeff wyrzuca z siebie bunt przeciw wojnom, fanatyzmowi i przemocy – wszystkiemu, co człowiek czyni drugiemu w imię idei. „Eternal Life” przypomina, że wrażliwość i bunt mogą iść ramię w ramię.

Dream Brother

Utworem zamykającym album jest „Dream Brother”. Jest on jak cichy list wysłany w ostatniej chwili. Rozpoczyna się nietypowo, groteskowo i niepokojąco. Utwór szybko nabiera „horrorowego” brzmienia. To wiadomość do przyjaciela Buckleya, który rozważał opuszczenie swojej partnerki, gdy spodziewali się dziecka. Jeff błaga go, by „nie był jak ten, który sprawił, że stałem się tak stary” – wyraźne odniesienie do własnego ojca, Tima Buckleya, który opuścił rodzinę.

W pewnym momencie piosenka wprowadza w trans. Brzmienie staje się oniryczne, jak szalony, nietypowy sen. „Dream Brother” zamyka „Grace” w tonie ostrzeżenia i prośby. Po nim zostaje echo i świadomość, że płyta, choć skończona, wciąż coś w nas porusza. Buckley stwierdził, że ta piosenka jest idealnym zakończeniem całego albumu „Grace”. Pozostawił nas, słuchaczy, w nietypowej przestrzeni – w pewnej pustce, wynikającej z tego, co właśnie przeżyliśmy i usłyszeliśmy.

Forget Her

Warto również wspomnieć o „Forget Her”, mimo że zgodnie z intencją Buckleya, nie miał znaleźć się na płycie. Po śmierci artysty utwór został dołączony do „Grace”. To prosty, bezpośredni utwór o rozstaniu – opowieść o trudzie wyrzucenia kogoś z pamięci, kto wciąż siedzi w sercu. Tekst mówi wprost o bólu, tęsknocie i próbie odcięcia się od wspomnień.

„Forget Her” należy do najpopularniejszych utworów Jeffa Buckleya i wielu słuchaczom bardzo przypada do gustu. Do tej grupy zaliczam również siebie. Obok „Mojo Pin” i „Lover, You Should’ve Come Over” jest to jeden z najbardziej uderzających i budzących we mnie intensywne emocje utworów – mimo prostoty tekstu i bardziej „radiowego” stylu (mam na myśli klarowną strukturę, prostą, nieprzekombinowaną aranżację). Muzyka i głos Buckleya współgrają tu perfekcyjnie, a artysta po raz kolejny imponuje pełnią swojego wokalnego rejestru.

Najgłębsze punctum „Forget Her” pojawia się według mnie w końcówce, kiedy Jeff powtarza „it’s over” – coraz mocniej, jakby siłą głosu chciał uczynić to prawdą. Im mocniej to powtarza, tym bardziej słychać w nim kogoś, kto sam w to nie wierzy. To piosenka o tym, jak trudno, a wręcz niemożliwe jest pozbycie się przysłowiowych „tatuaży” pozostawionych przez innych ludzi – nawet gdy próbujemy je zakryć nowymi obrazami i wspomnieniami. Być może właśnie dlatego Jeff uznał, że utwór jest zbyt dosłowny i nie powinien znaleźć się na „Grace”. Tu nie ma głębokich symboli – jest tylko serce na dłoni, i być może właśnie to uderza najbardziej.

Podsumowanie

Autor: Romchikthelemon/źródło: Wikimedia Commons

„Grace” to zdecydowanie jeden z najwspanialszych i najważniejszych albumów, jakie przesłuchałem w swoim życiu. Potrafi wywołać i obudzić we mnie emocje, o których wcześniej nie miałem pojęcia. Świadomość, że tak wybitny artysta jak Jeff Buckley zmarł w młodym wieku, nie zdążając ujrzeć pełni swojego sukcesu, pozostawia w sercu pewien żal.

Twórczość Buckleya zainspirowała wielu znanych artystów. Thom Yorke z zespołu „Radiohead” przyznał, że podczas nagrywania albumu „The Bends” słuchał „Grace” niemal „na okrągło” – falset Yorke’a jest wprost inspirowany Buckleyem. Podobnie Chris Martin z „Coldplay” wyznał, że nauczył się „śpiewać wysoko i delikatnie” właśnie dzięki niemu.

Album „Grace” to przepiękna podróż przez wrażliwość i delikatność, ale też spotkanie z buntem, złamanym sercem i głęboką potrzebą miłości. Każda piosenka potrafi zapewnić emocjonalne punctum, działać na słuchacza głęboko i wewnętrznie. „Grace” to album niekonwencjonalny, wymykający się prostym etykietom i schematom. Wszystko na nim rezonuje w spójny sposób, a całość domyka genialny, niezwykły głos Jeffa Buckleya. To jeden z tych rzadkich albumów, które się nie starzeją, bo opowiadają o emocjach starszych niż sama muzyka. To nie jest tylko płyta do słuchania – to płyta, którą się przeżywa.