„Chciałbym być Jakubem Skorupą polskiej elektroniki” – wywiad z Łukaszem Łempickim (Dawki)
11 min read
Fot. Joachim Dąbrowski, Alicja Dalia Bernaciak
„Dawki to podróż – zacznij od najmniejszej porcji i pozwól, by muzyka wchłonęła Cię w całości”. Już od 14 lutego na serwisach streamingowych mogliśmy tej dawki zasmakować za sprawą nowego singla Nagomi. Więcej o premierze najnowszego numeru, ale też całej przygodzie z muzyką elektroniczną, opowiedział nam sam twórca projektu – Łukasz Łempicki.
Skąd wzięła się nazwa nowego singla?
Nazwa wpadła przypadkiem, ale idealnie pasowała do moich odczuć podczas słuchania numeru. Inspiracją była też książka pt. Nagomi, która opisuje, w jaki sposób Japończycy na co dzień zachowują równowagę w życiu, potrawach, relacjach, sztuce czy w byciu sobą i rozumieniu własnego ja. Nagomi oznacza zachowywać równowagę. Nawet w rzeczach, które pozornie do siebie nie pasują. Jeśli utrzymasz je w dobrych proporcjach, możesz zrobić coś fajnego.
W jaki sposób przekonałbyś kogoś do przesłuchania Nagomi?
Powiedziałbym, że moja muzyka jest nienachalna i emocjonalna. Chociaż czasem trudno jest szukać emocjonalności w elektronice. W tej współczesnej jednak coraz częściej możemy się z nią spotkać. Moja muzyka może spodobać się komuś, kto szuka niezbyt intensywnych utworów, w których nie ma ekstremów, tylko raczej subtelności. Jeśli ktoś chce skupić się przy pracy, czy po prostu odpłynąć, to ta muzyka może okazać się dobrym strzałem. Pojawiały się opinie – „Kurczę odpaliłem ten numer i zapomniałem że leci zapętlony!”.
Jak wyglądał proces tworzenia?
Sam numer pojawił się z trzy czy cztery lata temu. Wtedy miał chyba 12 minut. Jestem ekspertem od robienia zbyt długich form. Skrócenie tego do 6 minut i 30 sekund było walką. Nigdy nie mam pomysłu na cały kawałek. Czasami chciałbym wywołać konkretne wrażenia, np. stan zawieszenia albo ukołysania. Ten numer zacząłem robić, kiedy uczęszczałem na warsztaty z produkcji muzycznej prowadzone przez Stendka (Maciej Wojcieszkiewicz – Lasy) do Gdańskiego Archipelagu Kultury. I na tych warsztatach tak naprawdę zainteresowałem się bardziej elektroniką. Wcześniej robiłem dużo rzeczy na gitarze, ale dopiero tam zobaczyłem, jak niesamowicie jest patrzeć, jak ludzie tańczą do twojej muzyki. Nauczyłem się wtedy, jak lepiej konstruować utwory oraz że tak naprawdę we wszystkim jest techno. To jest podstawa, a reszta to dodatek, umiejętnie wprowadzony.

Nie doskwiera ci brak wokali w twojej muzyce?
Wcześniej grałem w zespole, w którym nie było wokalisty. Muzyka instrumentalna ma dość szerokie spektrum. Okazuje się, że można tworzyć muzykę, która gra główne skrzypce i nie musi być tylko tłem dla wokalisty. Kiedyś miałem wrażenie, że kiedy w zespole jest wokalista, tak naprawdę nie słucha się reszty partii. Instrumenty giną. Zdaje mi się, że to było jakieś 15 lat temu, kiedy Tides from Nebula grało koncert w Uchu. Grali wtedy pierwszą płytę Aura i pomyślałem „Wow – nie wiedziałem, że tak można” a jednak. Te gitary są w stanie stworzyć wspaniały klimat. Nie czujesz, jakby czegoś ci brakowało. Sam zechciałem tworzyć muzykę, w której instrumenty są na pierwszym planie i tworzą główną treść. I kiedy skupiasz się na tej jednej rzeczy, na treści, to ona musi mieć jakąś wartość. A jeśli chcesz, żeby miała wartość, to musi mieć też jakiś ładunek emocjonalny. Jeżeli tego nie ma, to numer jest bezwartościowy. Tym się kieruję, kiedy coś robię. Jeśli coś nie ma dla mnie ładunku emocjonalnego, to znaczy, że nic w tym nie ma.
Wracając do twojego pytania, nie doskwiera mi brak wokali, aczkolwiek chciałbym z nimi poeksperymentować. Jest to dla mnie niezgłębiony dotąd obszar.
Produkcję muzyczną traktujesz jako hobby czy zawód?
Na ten moment to bardziej hobby. Choć chciałbym kiedyś móc poświęcić się w pełni muzyce.
Czy w tej branży trudno jest zacząć?
Wydaje mi się, że niezależnie od branży zawsze trudno jest zacząć. Myślę też, że przy każdym numerze jest tak, że czujesz się początkującym. Przychodzą nowe pomysły i szukasz nowych rozwiązań, więc to zawsze wiążę się z procesem nauki i walką. Ponownie stajesz się nowicjuszem. I ta walka będąca częścią procesu tworzenia, jest bardziej satysfakcjonująca niż to, że wydajesz. Jest taki gość, Jakub Skorupa. On robi alternatywny rock. Wystrzelił dwa lata temu w wieku 35 lat. Po raz pierwszy zobaczyłem go właśnie na OFF-ie. Miałem taką myśl – „Stary, jestem pełen podziwu, że w tym wieku debiutujesz. Przekazujesz to, na czym ci zależy”. On jest sobą i mówi o rzeczach, które po prostu są jego – ale jednocześnie były po części moje. I właśnie to bardzo ze mną rezonuje.
Kiedy Nagomi leciało w Radiu 357 i poproszono mnie, żebym wysłał swoje bio, napisałem w nim „Chciałbym być Jakubem Skorupą polskiej elektroniki”.
Właśnie dlatego, że on postanowił debiutować w tym wieku, być sobą. Nie oczekuję, że będę gwiazdą, że zdobędę rozgłos. Chcę po prostu robić to, co lubię. Jeżeli spotka się to z jakimś pozytywnym odzewem, to spoko.
Czy Dawki są twoim pierwszym projektem muzycznym?
Chyba każdy, kto zajmuje się muzyką, ma jakiś zespół z okresu liceum czy studiów. Granie w kanciapie szkolnej. Jakieś próby z randomowymi ludźmi z ogłoszenia lub poznanymi przez znajomych. Kiedyś nie czułem się na siłach by samodzielnie założyć zespół. Więc szukałem grup, który byłyby zbieżne z tym, co chcę robić i do których mógłbym się doczepić. Miałem epizod, w którym grałem przez parę miesięcy z zespołem Spoiwo. Byłem wtedy na okresie próbnym, grałem na gitarze. Zagraliśmy razem dwa koncerty. Wiele lat później tak się zdarzyło, że potrzebowali zastępstwa na mini trasie testującej album, więc pojechałem z nimi i grałem na klawiszach. To były ciekawe i ważne dla mnie doświadczenia. A przede wszystkim relacje, które pozostały do dziś. W międzyczasie miałem też swój zespół Limbs, w którym graliśmy post-rocka, z naciskiem na gitarowy charakter. Graliśmy razem chyba 6 lat. Projekt umarł śmiercią naturalną. Udało się jednak zagrać parę koncertów, wydać dwa single. Z pewnością była to szkoła życia.
W którym momencie pojawiło się u ciebie zamiłowanie do muzyki?
To było tak, że zainteresowałem się graniem na gitarze, jak miałem około 6 lat. Mój kuzyn akurat umiał grać, był parę lat starszy ode mnie. Kiedy w radiu leciało Lady Pank, brał gitarę i śpiewał piosenki. Muszę przyznać, że to mi imponowało. Chciałem grać przy ogniskach tak jak on. Ale czułem, że to jest poza moim zasięgiem, że robią to tylko osoby uzdolnione. I to tak jakoś wisiało nade mną przez dłuższy czas. Dopiero na przełomie podstawówki i gimnazjum stwierdziłem, że zacznę odkładać pieniądze, bo chcę kupić sobie gitarę. Cały czas odkładałem. Pamiętam, że mój starszy brat wkurzał się na mnie, że ja mam pieniądze, a on nie. Pamiętam, że był grudzień, a ja stwierdziłem „Dobra, już tyle czasu odkładam, jestem tym zmęczony. Pójdźmy do sklepu muzycznego i zobaczymy co tam mają”. Wziąłem więc siostrę, brata i poszliśmy. Stanęliśmy przed sklepem Gama w centrum, spojrzałem na ceny gitar na witrynie. Zobaczyłem gitary Martina, Yamahy za trzy, cztery, pięć tysięcy. Pomyślałem sobie, że nie ma szans, to jest nierealne, ja tego nie uzbieram i muszę sobie dać z tym spokój. Przez to zdenerwowanie poszedłem z nimi kupić sobie dwie płyty i dwie bluzy, żeby coś w ogóle mieć.
Ale chyba nie tak to się zakończyło?
Nie, rok później znowu mnie strzeliło. Parę tygodni po tym wydarzeniu pomyślałem, że jestem głupi, że w ogóle do tego sklepu nie wszedłem. Może okazałoby się, że są tam jakieś bardzo budżetowe gitary. Może mógłbym sobie coś za te pieniądze kupić. Poszedłem do innego sklepu i zobaczyłem, że można kupić gitarę za 330 złotych. To była gitaro firmy Durango. I że ona gra, a sprzedawca mnie nie oszukuje. Więc potem trochę pieniędzy odłożyłem, a resztę wymusiłem na rodzicach. Później miałem taki okres, że codziennie siedziałem przy tej gitarze, zasypiałem z nią w ręku. No i oszalałem na punkcie gitarowej muzyki. Myslovitz, Lady Pank i tak dalej. Ale przyznam, że zawsze trudno było mi uczyć się utworów, wolałem wymyślać rzeczy. No i może dlatego nigdy nie grałem przy ogniskach.

Czy masz jakiś autorytet?
Trudne pytanie. Jak uczyłem się grać na gitarze, to imponował mi każdy, kto umiał wziąć gitarę i grać chwytami barowymi (śmiech). Jarała mnie po prostu muzyka gitarowa, głównie polska tj. Lady Pank, Myslovitz, Coma, T.Love. Wydaje mi się, że w okresie liceum zespołem, który najbardziej lubiłem było Riverside, grał w nim znakomity gitarzysta Piotr Grudziński. W okresie studiów Marcin Majrowski (Distant Dream) pokazał mi Satrianiego i Paula Gilberta. To są tacy gitarzyści, którzy po prostu są ekstremistami, albo nawet masochistami gitary. Są na niej w stanie zrobić wszystko. Robią muzykę instrumentalną, w której gitara pełni tę samą rolę co wokalista. Oczywiście nigdy nie doszedłem do takiego poziomu nawet w jednej dziesiątej. Teraz bardziej skupiam się na osobach, które tę muzykę produkują. Jedną z nich jest Bartosz Dziedzic. On wyprodukował Grandę Brodki, ale też pierwszą solową płytę Rojka Składam się z ciągłych powtórzeń. Wywodzi się z Pustek (zespół Pustki – przyp. red.). Kiedy szukałem informacji na jego temat, dowiedziałem się, że zawsze był osobą, która wolała stać z boku. Lubił robić muzykę, ale nie koncertować. Kiedy słuchałem najnowszej płyty Darii Zawiałow, to miałem taką myśl – to jest mega dobre. To było emocjonalne i szczerze, czułem, że te teksty są o czymś, podczas gdy poprzednie nie do końca do mnie trafiały. I pomyślałem – to brzmi jak Bartosz Dziedzic. Potem sprawdzam, kto produkował płytę – Bartosz Dziedzic. To jest dość rozpoznawalna osoba, raczej znana dla kogoś, kto się tą produkcją interesuje.
Rok temu grałeś jako support z zespołem Bluszcz. Jakie to było uczucie?
Dla mnie najlepsze na świecie. Miałem wrażenie, że to jest najlepszy dzień mojego życia i nigdy wcześniej czegoś takiego nie przeżyłem. Kiedy miałem swój poprzedni zespół, to czułem, że to jest ciągła walka z każdym członkiem zespołu z osobna – a na scenie paraliżujący stres. A wtedy miałem tak, że też byłem zestresowany, była adrenalina, ale to wszystko miało pozytywny charakter. Kiedy ta propozycja padła, 3 miesiące wcześniej, nie wiedziałem że będę grał koncert. Ale pojawiła się propozycja – „Hej Łukasz, jest opcja żebyś zagrał przed Bluszczem. Robisz to albo nie, jak nie zdecydujesz się teraz, to nie ma tematu”. I zadzwoniłem do moich znajomych: realizatora dźwięku, oświetleniowca Hoffiego (Tomasz Hoffman, współtwórca utworu Nagomi – przyp. red.), który uczył mnie grać na perkusji. Oni powiedzieli, że w to wchodzą. Więc uznałem, że skoro oni wchodzą, to ja chyba też powinienem. Spróbujmy, najwyżej wycofam się dzień przed.
Zacząłem grać z Hoffim i pierwsza próba z nim była najlepszą próbą, jaką miałem w swoim życiu. Naprawdę dużo udało nam się wtedy zrobić. Wydawało mi się, że zrobienie koncertu elektronicznego będzie trudne. W trakcie koncertu uznałem, że wezmę gitarę i będę grał. A że znałem dobrze progresję akordów i harmonię, to coś wymyśliłem. Nigdy nie czułem takiego luzu, że mogę robić, co mi się żywnie podoba. A też zauważyłem, że chciałbym mówić do mikrofonu, czego prędzej zawsze się bałem. Więc stwierdziłem „Okej, tego się boję, muszę się z tym zmierzyć, najwyżej wyjdzie pokracznie”. Pamiętam, że zanim weszliśmy na scenę, wyłączyli muzykę, która leciała. A ja byłem przerażony, bo była taka cisza jak na cmentarzu i wypadało coś powiedzieć.
Więc powiedziałem „Siema, nazywamy się Dawki, to jest nasz pierwszy koncert, życzymy miłego lotu”.
Miałem wrażenie, że powiedzenie, że to jest pierwszy koncert, jest takim wyrazem szczerości. Ludzie wtedy wiedzą czym to jest i że nie mają oczekiwać zbyt wiele. Czułem tę wyrozumiałość. Była pełna sala, ale ludzie i tak cały czas wchodzili. Na nagraniu widziałem, że nikt nie wychodził. Czyli byli wkręceni. Przyszli na Bluszcz, zespół piosenkowy. My nie mieliśmy wokali, ale było widać, że ktoś nagrywa, ktoś kiwa głową. Na próbie usłyszałem jak to brzmi i pomyślałem sobie, że sam chciałbym być słuchaczem na tym koncercie. No i to było najlepsze uczucie.
Jak wyglądała Twoja współpraca z Hoffim?
Pierwszy raz tak naprawdę grałem z profesjonalnym muzykiem. Takim, który jednocześnie słucha, jest otwarty na krytykę, uwagi i implementuje je w swojej grze, ale przede wszystkim proponuje rozwiązania. Nie sądziłem, że granie z kimkolwiek może być tak proste. Podczas pierwszej próby zrobiliśmy szkice partii perkusji do dwóch numerów, nie myślałem, że da się aż tyle zrobić na jednej próbie. Moje wcześniejsze doświadczenia były zgoła inne. Kiedy ty przychodzisz przygotowana i tak samo ta druga osoba, to jest zupełnie inny wymiar pracy. I przy Nagomi czułem, że ta filozofia, o której rozmawialiśmy, ona jest miedzy nami. Jest odpowiedni przelot, który czuliśmy oboje w rozmowie, pełne zrozumienie i czucie.
Są jakieś osoby, którym zawdzięczasz to, że idziesz dalej?
Myślę, że to na pewno będą moi przyjaciele. Przy Nagomi – wspomniany już Hoffi – to jak razem pracowaliśmy na pewno zmieniło moje podejście do muzyki. Praca z Maćkiem Stendkiem (Lasy) i warsztaty u niego, Piotr Gierzyński (Spoiwo) i Patryk Piątkowski (Spoiwo, Signal from Europa) – przyjaźnimy się i dużo gadamy o muzyce, byli również odpowiedzialni za master i miks w przypadku pierwszego singla Domino. Oraz Hania Złotkowska (Czułe Studio), która była odpowiedzialna za okładkę. To jest taka moja najbliższa grupa wsparcia.
Jakie są teraz twoje plany muzyczne?
Dokończyć materiał, który powstał dotychczas. Chciałbym wypuścić go w ramach labelu. Rozmowy trwają, ale może nie warto więcej mówić, by nie zapeszać. Generalnie chcę dojść do momentu, w którym mam 40/45 minut materiału i mogę grać koncerty, nie myśląc o tym, że mam go za mało. Przy Bluszczu fajne było to, że byłem supportem i wystarczyło, że zagram pół godziny. Kiedy ja jestem odbiorcą, wolę żeby support był krótki i dał mi swoje najlepsze kawałki. I ja chciałbym mieć trochę więcej tych najlepszych rzeczy, żeby móc nimi operować. Także po prostu chcę mieć 15 minut więcej. I nad tym planuję pracować przez najbliższe pół roku. Jeśli to się uda, to w przyszłym roku chciałbym pokazać się na paru showcase’ach i zacząć grać regularnie koncerty.
Już 17 maja będziemy mogli usłyszeć Dawki na żywo w ramach Nocy Muzeów w Konsulacie Kultury w Gdyni! Więcej informacji tutaj.