Mój brat Jimi – „Jimi Hendrix. Oczami brata”
3 min read
Leon Hendrix przemówił. Po latach milczenia, babrania się w uzależnieniach i wychodzenia z życiowych zakrętów, postanowił przedstawić światu własne spojrzenie na fenomen i życie swojego brata Jimiego. Jak widziały (i widzą) gitarowego geniusza oczy jednej z najbliższych mu osób? Zobaczmy.
Książkę w Polsce opublikowało wydawnictwo Sine Qua Non. Ponad trzystustronicowa historia, opatrzona pochlebną przedmową W. Weissa (redaktora naczelnego jedynego pisma rockowego w Polsce), to bardzo ciekawa, momentami odkrywcza, ale nie pozbawiona słabych punktów pozycja. Zacznijmy jednak tak jak z gitarą – od podstaw.
Leon Hendrix miał niepowtarzalną okazję obserwować mistrza w czasach, kiedy ten nie tylko nie był jeszcze mistrzem, ale nie był nawet szczęśliwym dzieckiem. Relacje z dzieciństwa pozwalają odkryć źródło agresywnej energii, wewnętrznego buntu i pędu do zmian, które wiele lat później Jimi komunikował przez swoje jęczące, niemal kosmiczne dźwięki. Al i Lucille Hendrix z pewnością kochali swoje dzieci (w co Leon absolutnie nie wątpi), nie potrafili jednak zapewnić im spokojnego bytu, zamiast tego serwując huśtawkę nastrojów i pijackie awantury. Znacząca w tym kontekście jest emocjonalność, z jaką stary już Leon opisuje potrawy, które ze smakiem zjadał – bogactwo szczegółów każe podejrzewać, że on i Jimi nieczęsto mieli okazję najeść się do syta. Ich dom nie był ostoją szczęścia. Był raczej zamkiem zbudowanym z piasku…
Mimo ciężkich warunków, Leon wspomina dzieciństwo raczej pogodnie i z dystansem. Niekiedy wskazuje winę rodziców, ale raczej stara się ich zrozumieć, wiedząc, że i on nie był święty. Za dowód niech służy dedykacja książki: Naszej mamie Lucille Jeter Hendrix.
Młodszy z Hendrixów szybko zauważył, że jego brat, na którego cała rodzina wołała „Buster”, jest wyjątkowy. Pisze: „Buster nieco inaczej odbierał świat. Nigdy nie widziałem, żeby czytał książkę, nie miał też dobrych ocen w szkole, a mimo to zdawał się posiadać wewnętrzną wiedzę o wszystkim”
Tę „wiedzę” Buster szybko kumulować zaczął w swoim talencie muzycznym. Dobrze, że Leon wie o tym doskonale, bo to przecież muzyka jest w jego historii chyba najważniejsza. Dowiadujemy się więc, w jakich okolicznościach Jimi i Leon poznali sławnego Little Richarda (wcale nie na scenie!), dostajemy z pierwszej ręki szczegółową relacje z montowania przystawki elektrycznej do gitary i przekonujemy się, że opowieści z szalonym życiu Jimiego u szczytu sławy nie były ani trochę przesadzone.
Szalone życie prowadził także Leon. Dość szybko stał się ulicznym kombinatorem, sprawnym, młodocianym hazardzistą i dilerem, a śmierć brata zastała go w więzieniu. Niestety opowieściom o sobie poświęca za dużo miejsca. Czytamy o jego nałogach, kobietach i odwykach, o odsiadkach, ucieczkach, trzeźwieniu… Momentami tytuł powinien zmieniać się na: „Leon Hendrix – autobiografia”.
Jeśli szanowny (współ)autor zdoła skupić się na bracie, robi się ciekawie. Okazuje się, że „Red House” wcale nie był czerwony, do „Spanish Castle Magic” zazwyczaj nie jedzie się „pół dnia”, a „Bold As Love” to niemal Teoria względności. Szkoda, że niektóre informacje są już znane – jak ta o rozkręcanym w poszukiwaniu muzyki radiu.
Co do tłumaczenia – momentami kuleje. Widoczne jest, że odpowiedzialny za nie M. Kopacz nie specjalizuje się w muzyce. Nie wymagam od niego wszechwiedzy, czasem jednak warto skorzystać z konsultacji, by na przykład dowiedzieć się, że „jam session” w języku polskim funkcjonuje w rodzaju nijakim, a „bend” w kontekście gitarowej struny nie oznacza „naciągać” tylko „podciągać”. Różnica jest mniej więcej taka, jak między żubrem a żubrówką – diametralna!
Podsumowując, „Jimi Hendrix. Oczami brata” jest całkiem niezła. Odpowiednia raczej dla początkujących badaczy, ale niezła. Całe rozdziały autobiograficznych dygresji Leona są irytujące, ale książkę czyta się szybko i bardzo przyjemnie. Nie twierdzę, że to pozycja obowiązkowa, ale zapewniam – przeczytać warto.
OCENA: 7/10