Czy polskie tłumaczenia odbierają filmowi jego wartość?

fot. Gerd Altmann z Pixabay

Nie od zawsze nam dana możliwość wyboru między napisami a lektorem (tudzież gdzieniegdzie dubbingiem) jest już nowym standardem w dobie platform streamingowych. I chwała Bogu za ten stan rzeczy. Takiego bogactwa nie ma jednak, jeśli chodzi o tłumaczenia.

Dzięki mnogości stacji telewizyjnych oraz innych źródeł, z których korzystamy oglądając filmy, jeden z nich może doczekać się bez mała kilkunastu różnych tłumaczeń. Często jest bowiem tak, że każdy posiadacz praw do danego filmu będzie tworzył własną wersję lektorską, a nie będzie posiłkował się już istniejącymi. Rekordziści są czytani po kilkanaście razy – „Terminator” ma przynajmniej 15 wersji lektorskich (jeśli nie więcej), czasami czytanych przez tego samego lektora, a „Pulp Fiction” może się pochwalić „skromną” liczbą 12 (minimum!) wersji. Choć w przypadku tego drugiego filmu sprawa jest prostsza – większość „czytanek” to (skądinąd znakomity) przekład pani Elżbiety Gałązki-Salamon. Ten sam, który upowszechnił w języku powszechnym choćby robienie jesieni średniowiecza z miejsca, gdzie plecy kończą swą szlachetną nazwę. Jednak większość filmów – zwłaszcza tych, w których wulgarne dialogi odgrywają swoją kluczową rolę – nie ma tyle szczęścia.

Całkiem niedawno, bo w 2016 roku, internet zawrzał w momencie, gdy Polsat dość pruderyjnie podszedł do „Wilka z Wall Street”, dokonując nań kastracji i czyniąc z niego przyjaznego dzieciom i młodzieży wilczka. Wtedy poszli o krok dalej i nie tylko wulgaryzmy poszły weg, ale i wszystkie ujęcia o charakterze seksualnym (a tych było co niemiara). Zrozumienie dla głupoty tegoż działania przyszło szybko i już wkrótce film mogliśmy oglądać w wersji nieocenzurowanej, po godzinie 23, z czerwonym kluczykiem w rogu. I już z nieco bardziej mięsistym przekładem (również pani Gałązki-Salamon). To sytuacja dość skrajna, ale dobrze prezentuje, jak bardzo współczesna telewizja boi się należytego tłumaczenia dialogów i – parafrazując wyśmienity, stary skecz Macieja Stuhra – wszelkie angielskie słówka na „F” tudzież te zaczynające się od członu „mother” zamieniają się w „kurczę”, „do diaska” czy inne „tere-fere”. Ceną za możliwość wyemitowania filmu w prime-timie jest ugrzecznienie go do granic absurdu. Już kiedyś poddawał to krytyce Tomasz Beksiński, jeden z najważniejszych polskich tłumaczy, a tymczasem mija kolejne 25 lat i… nic się nie zmienia.

Nieco inaczej na szczęście wygląda sytuacja z serwisami streamingowymi, jednak i tam nieraz próżno szukać tłumaczeń oddających w pełni charakter oryginału. Uderzyło mnie to ostatnio, gdy poszukiwałem polskiej wersji do filmu „Big Lebowski”. Filmu bardzo bogatego, jeśli chodzi o język nieprzyzwoity – niemal każdy dialog jest tam okraszony potężną dawką słów wiadomych. Tymczasem okazuje się, że na jednej z platform streamingowych skazani jesteśmy na przekład, w którym w całości owe słowa wymazano. Poszukiwania zabrnęły, więc oczywiście dużo dalej, jednak nigdzie nie udało się znaleźć wersji dostatecznie wiernej oryginałowi. Jedna zaledwie zawierała wulgaryzmy, choć w znacznie zmniejszonym stopniu. Ewidentnie więc rozkwit tychże serwisów, jak grzybów po deszczu, nie sprzyja zanadto polskim tłumaczeniom.

Warto zwracać uwagę na tłumaczenia, nie tylko na to, jak wyglądają one na jednym z serwisów czy w jednej ze stacji telewizyjnych, tylko w miarę możliwości porównywać je ze sobą. Dobre, wierne tłumaczenie ma ogromne znaczenie w odbiorze danego filmu. A w końcu niektóre filmy, takie jak wyżej wymieniony „Wilk z Wall Street”, przepełnione ostrym słownictwem i równie wulgarną treścią wizualną, potrzebują dobrego tłumaczenia jak kania dżdżu. Bez tego zamiast rasowego wilka otrzymamy zaledwie „Wilka i Zająca”, a chyba nie o to chodzi w oglądaniu filmów.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

dziewiętnaście + 4 =