Prezent Świąteczny: Fragment “Kroniki Conectora – Trwoga boga”

         Po pierwsze, Ojciec połączył niematerialne przewody swej krainy z Ziemią, tak aby dało się czerpać stamtąd energię. Z całą pewnością nie był zachwycony że musi posuwać się do tych samych chwytów co pozostali bogowie, jednak w tych okolicznościach by wejść między wrony musiał zacząć krakać jak one. A nakrakać to się musiał porządnie. 

         Oczywiście, jak w każdym biznesie, zaczynał od zera. Zera, które dopiero po dwustu dziewięćdziesięciu dziewięciu latach dogłębnego badania ludzkości mógł na dobre zastąpić jedynką. Zgadza się, po długich poszukiwaniach człowieka godnego nowej wiary, Diabeł w końcu znalazł mu idealnego kandydata na pierwszego wyznawcę – mężczyznę zwanego Abramem z Ur. Sam nie jestem do końca pewien czy to przez pośpiech czy brak doświadczenia, ale objawił mu się prosto z mostu wbrew wszystkim boskim procedurom. Nie przejął żadnego z żywiołów czy coś w tym rodzaju. Po prostu zesłał do starożytnego Charanu swoją energetyczną podobiznę i przemówił bezpośrednio przez duszę zszokowanego staruszka. Choć niemalże padł od tego na zawał, wstrzymał panikę i wysłuchał słów Ojca. I w sumie nie ma co się dziwić. Też chciałoby mi się słuchać podniosłego głosu zarzekającego się że stanę na czele wielkiego narodu, a imię moje opiewać będą aż po kres ludzkości. Siwego Mezopotamczyka wyjątkowo skusiła ta wizja, toteż ruszył cztery litery dokładnie tam gdzie chciał tego bóg. I tak nie miał przecież nic lepszego do roboty prócz zmarcia ze starości, więc dlaczego by nie.

         Szkoda tylko że „tam gdzie chciał tego bóg”, nie oznaczało niczego konkretnego. Niby co jakiś czas Ojciec upewniał się że Abram wciąż jeszcze nie padł z wycieńczenia, jednak obranie dlań konkretnego celu trochę mu zajęło. Nie wiedział w końcu jaki teren będzie najlepszy do wszczęcia nowej religii. Kiedy więc dziadunio pocił się podczas swego wielomilowego spaceru, ten zaczął składać mu nie takie obietnice, aby tylko nie uznał zgonu za lepszą opcję. Ostatecznie jednak, widząc że ciało staruszka powoli nie nadąża za jego wolą, zatrzymał go gdzieś na terenach Egiptu koło rzeki Wadi al-Arish. Tam właśnie miał szansę trochę odsapnąć od wyzwań boga. A  przynajmniej tak mu się zdawało. 

         Nasz podróżnik nie przewidział w końcu że jego niestrudzony marsz oraz oddanie bóstwu uczyni go prawdziwym paladynem. Nie był w końcu wojownikiem, a prawie stuletnim nawiedzonym dziadem, któremu zachciało się słuchać tajemniczego głosu bijącego z głębi własnej duszy. Nie ukrywał jednak że benefity swej nowej mocy okazały się co najmniej użyteczne. No bo jak inaczej nazwać stary dobry uzdrawiający dotyk, zdolny wyleczyć jego żonę z bezpłodności? Albo fakt że chłop niemalże dobijał setki, a potrafił maszerować dłużej niż niejeden wielbłąd? Wierz mi że w czasach gdy dla większości ludzi przeziębienie było chorobą poziomu białaczki, czuł się nie lada potężnie. Jakby tego było mało, Ojciec obiecał mu że dzieci to on w ogóle będzie miał całe tysiące. Potem kazał mu zmienić imię na Abraham, zabić swoje pierwsze dziecko i dożyć do chorej liczby stu siedemdziesięciu pięciu lat. Sam nie wiem co mu siedziało we łbie kiedy to wymyślał.  

         Wiem natomiast że nasz zgrzybiały paladyn ostatecznie dokonał tylko dwóch z tychże zadań. Naturalnie dokonałby wszystkich trzech, gdyby nie Błękitny oraz wątpliwości jakie naszły go przed dopełnieniem tego najtrudniejszego. 

         – Z tego co opowiadał Diabeł śmierć bardzo boli… – zaczął nieśmiało młodszy syn. – Nie tylko tego kto umiera. A ten ma jeszcze zadać ją swojemu potomkowi… 

         Zorientowawszy się ze ociupinkę się zagalopował, prędko wysublimował swój ton.

         – Ci… inni bogowie chcą żeby ludzie dawali im swoje dzieci, ale czy my też musimy?

         Ojciec ewidentnie był lekko zaskoczony inicjatywą młodszego syna, lecz dobrze wiedział czemu podejmuje taką, a nie inną decyzję.

         – Otóż nie musimy, mój młody. Niemniej jest to najlepszy sposób by człek ten udowodnił nam swe oddanie. Poświęcenie tego co darzy największą miłością w imię czegoś większego. Również nie jestem dumny z naśladowania mych krewnych, lecz…

         – A może zrobimy inaczej? – Błękitny nawet nie zauważył że przerwał stwórcy. Po prostu musiał coś powiedzieć. – Jesteśmy inni niż oni, prawda? Może zatem uczyńmy coś innego…

         Bóg nie zamierzał karcić syna za kwestionowanie jego decyzji. Chyba po raz pierwszy widział w nim tak żywą inicjatywę. Postanowił zatem dać mu szansę.

         – Co zatem proponujesz? – zapytał łagodnie, acz z dozą ironii. – Ofiara jest przeto niezbędna by Abraham na dobre mógł podzielić się z nami swą siłą. To właśnie za jej sprawą ma szansę ostatecznie udowodnić iż jego miłość do nas przewyższa wszystko co czyni go człowiekiem. Jeśli natomiast znasz inny sposób by tego dokonał, wysłucham go z ciekawością.

         – Ja… Ja go nie znam, mój Ojcze… – wydukał panicznie Błękitny aż pulsując z nerwów. – Może Abrahma by coś wymyślił? Słyszałem że ludzie są bardzo mądrzy i zaradni. Ponoć w każdym problemie na jaki trafią z miejsca doszukują się jego rozwiązania. A kiedy coś naprawdę kochają ten instynkt umacnia się po tysiąckroć! Cała ta niezwykła twórczość którą mają w głowach. Ciepło które mają w duszach. Te wszystkie pomysły zyskują wtedy cel dla którego warto cierpieć! Właściwie, jakby się zastanowić… To trochę jak z Tobą i…

         Błękitny nie dokończył. Sparaliżował go lęk przed własnymi słowami. Chyba zdał sobie sprawę z tego co mówi i w jaką stronę to zmierzało. Ojciec natomiast rozwarł nieco szerzej swe nieistniejące oczy. Nad jego głową zamrugała zaś metaforyczna lampka. Nie potrafił uwierzyć że sam nie wpadł na ten pomysł. Inaczej – nie potrafił uwierzyć że to właśnie jego młodszy syn naprowadzi go na coś tak genialnego. 

         Gdy tylko Abraham uniósł nóż mający ugodzić swego syna Izaaka, Ojciec powstrzymał go przed zadaniem ciosu. Miłościwy bóg, który przerwał tradycję ofiarnego mordowania pierworodnych – całkiem niegłupi tytuł. Jak się jednak okazało, nie tylko tu rozmyślania Błękitnego okazało się mieć sens. Abraham i tak chciał bowiem złożyć jakąś ofiarę swemu niewidzialnemu panu. Zwyczajnie czuł że to jedyna słuszna rzecz jaką może zrobić. Podobnie zresztą jak ja z automatu przypisując Płomykom męską płeć.

         Tak czy inaczej, zaskoczony bóg nie miał wówczas bladego pojęcia co chce od niego dostać, więc powiedział że w dowodzie jego wiary przyjmie jakikolwiek dar. I choć miał na myśli choćby i jakiś drobiazg pokroju orzechów, melona czy winogron, wniebowzięty łaską pańską Abraham, postawił na coś konkretniejszego. Jak gdyby nigdy nic, pobiegł na pobliskie pole, wrócił po chwili z młodziutkim barankiem, po czym poderżnął mu gardło dokładnie tam gdzie jeszcze przed paroma minuty miał uczynić to ze swym synem. Nieistniejące gały Ojca i Błękitnego wyszczerzyły się tak bardzo że niemal dostrzegłem drzemiący w nich szok. Mimo to, oboje zakończyli tę próbę o wiele bardziej szczęśliwi niż mogliby przypuszczać. W końcu pierwszy zachował ukochane dziecko, a drugi przekonał się o potencjale drzemiącym w jego własnym. Poza tym, pojął również jak bardzo nie docenił istotek zwanych ludźmi.

         – Zdaje się iż dobrze uczyniłem nie obracając tej planety w kosmiczny pył… – oznajmił żartobliwie Ojciec, czochrając Błękitnego po nieistniejącej głowie. – Od czynu tego dzieliło mnie ledwie myśl, a jakież zgubne byłoby to posunięcie…

         Nasz stwórca nigdy nie przypuszczał że te drobniutkie dwunogi zaczną jarać go bardziej niż konstrukcja planety. Co więcej im dłużej nad nimi ślęczał, tym bardziej zagłębiał się w ich maciupeńki świat, tym więcej barw w nim dostrzegał. Nie dało się jednak ukryć że jedno czy dwa miasta wyznawców to śmieszna liczba, biorąc pod uwagę całe imperia oddane niektórym panteonom. Z tak żałosnymi zasobami mocy nie starczyło mu nawet na jakąś sensowniejszą formę. Niby na tym etapie działań jeszcze żadnej nie potrzebował, ale niesmak poczucia zacofania nie przestawał irytować.

         Niemniej, to jak wyglądał i tak uznał za rzecz wtórną w obliczu  swego kolejnego projektu. Całą nagromadzoną od ludzi energię zaczął przeznaczać na budowę broni jakiej Sfera Sacrum jeszcze nie widziała. Jako że szeroko pojęte konflikty zbrojne wciąż były dla niego świeżym zagadnieniem, jego geniusz nie tkwił w taktyce wojennej, a niezrównanym talencie twórczym. Jeśli pragnął jednak zapewnić swemu nowemu dziełu najwyższą jakość oraz niezbędną wytrzymałość, potrzebował więcej mocy. Ta bowiem doprowadzała jego nieistniejący portfel do stanu chorobliwej niedowagi.

         – Wyglądam jako iż wyglądam… – mawiał swym synom – gdyż nie mam pomysłu jak prezentować by się mogła godna mnie forma. Temu wolę poświęcać czas memu wspaniałemu orężowi niźli próbom ufizycznienia się. 

         Wiedział jak ciężko przędną oraz to na co się piszą. Wiedział że jeśli nic by nie powiedział, młodzi sami w końcu poznaliby prawdę. Nie wiedział tylko tego co by się wówczas stało. Chcąc więc uniknąć tej opcji postanowił połączyć wygodne z pożytecznym i powierzyć im kolejne zadania, które według jego obliczeń miały przynieść im niezgorszy zysk. Kiedy więc Diabeł straszył Mojżesza udając płonący krzak, Błękitny wystukiwał mu dekalog. W międzyczasie bracia obrzucali Egipt żabami i ogniem, tymczasowo wyrywali duszę każdemu kto nie pajcnął drzwi baranią krwią oraz rozstąpili Morze Czerwone w akcie paniki. 

         Najlepsze jest to że Ojciec nie miał o niczym najmniejszego pojęcia. Po prostu kazał synom dać rozwojowego kopa ich religii i sprezentować pozostałym bogom jak wyglądają prawdziwie oddani wyznawcy. Sam siedział sobie w błogiej nieświadomości i dalej sklejał ze sobą kolejne elementy najzuchwalszego ze swych projektów. Dopiero gdy zdyszany Błękitny zaczął okradać pobliskie państwa z kaszy i zrzucać ją nad pustyniami Synaju, zechciał wyściubić nos ze swej krainy i zdać sobie sprawę co tym razem odwaliły jego dzieci.

         Szczerze? Potrafił im wybaczyć cuda łamiące boskie prawo – sam i tak go nie szanował. Porwanie dusz też jakoś puścił płazem bo wszystkie trafiły prosto do jego krainy. Kiedy jednak zobaczył że przez ostatnie czterdzieści lat, Diabeł rysował przyrodzenia w pustynnych piaskach, nieźle się wkurzył. Żeby tylko rysował… Nieśmiertelny graficiarz robił to za pomocą blisko dwóch milionów stóp narodu wybranego, który przez ten cały czas był święcie przekonany że już za następną wydmą zaznają raju Ziemi Obiecanej. Na ich nieszczęście, zaznawali jedynie kolejnego konturu widocznego z Księżyca pindola za pokarm mając jedynie kasze i ryby jakie zrzucał im Błękitny. 

         Diabeł dostał niemały szlaban na działania promocyjne. Nie oznaczało to jednak że Ojciec wciąż nie miał dobrego zadania dla bytu o jego talencie szpiegowskim. Świadom że znał świat ludzi lepiej niż którykolwiek z nich, zlecił mu rolę zwiadowcy. Z początku starszy syn opierał się przed wizją przemianowania swego hobby na pracę, lecz kiedy stwórca obiecał że za dobre sprawowanie dostanie swoją działkę dusz, ślinka sama zaczęła ciec z jego nieistniejącej paszczy. Bez chwili zastanowienia przyjął rozkaz i raz jeszcze wystrzelił ze Sfery Sacrum jak z procy. Dla wypłaty tego pokroju, gotów był bowiem rozpracować każdy rząd, organizację czy kult.

         W końcu jaki żałosny śmiertelniczek miałby go powstrzymać? Będąc absolutnie szczerym, dziękowałem losowi że zapewnił Diabłu tak wyśmienitą ekspertyzę w sztuce teleportacji namierzanej oraz bycia szybkim skurczybykiem. Wierz mi na słowo że gdyby podczas swojej eskapady po Chinach przypadkowo spotkał się z pewnym małpoludzim superbohaterem, wolałbym nawet nie myśleć jak prezentowałby się mój dwudziesty wiek. Rzucenie się w Linię 103 pozostawię więc sobie na ostatni dzień swej marnej egzystencji. Ten sam w którym zaliczę też wszystkie inne niewarte młodości.

         A jak już o zaliczaniu mowa, Błękitny nie potrafił przestać o nim myśleć. Uważnie operował każdym cennym skrawkiem energii by ukończyć swoje praktyki z najwyższą możliwą notą. Mimo że Ojciec uczył go podstaw manipulacji atomowej jeszcze zanim istniały rekiny, doskonale pamiętał tamte lekcje. Wiedział jak ogromnej precyzji wymaga każdy szew oraz spięcie. Korzystając ze starych projektów Ojca, dostarczonych do zaświatów dusz oraz własnej nieśmiertelnej siły młodszy syn zdołał udoskonalić ulepione przez stwórcę szkielety. W ten oto sposób, zaliczył praktyki, przyczyniając się przy tym do powstania długo wyczekiwanej broni. Ściślej mówiąc całej armii broni.

         Anioły – najpaskudniejsze bestie jakie kiedykolwiek miałem nieprzyjemność ujrzeć. Cóż, brak twórczej finezji Błękitnego odbił się na ich wyglądzie, czyniąc je, że się tak wyrażę, kłującymi w oczy karykaturami życia. Na szczęście, przez fakt że sami żadnego nie posiadali, członkom Trójcy niespecjalnie zależało na wyglądzie. Liczyły się wyłącznie to co potrafią.

         Zmilitaryzowanie czystych ludzkich dusz i obtoczenie ich pancerzem z boskiej mocy to doprawdy wybitny pomysł. Mówię tak bo nikomu innemu, nigdzie i nigdy nie udało się tego powtórzyć. Kto by pomyślał że znajomość budowy świętej pamięci tytanów okaże się jeszcze przydatna. Gdyby nie ona, nasza rodzinka musiałaby nieźle kombinować żeby znaleźć swoją siłę przebicia. A tak, jedyny oręż zdolna dorównać potędze nieśmiertelnych należała do nich. 

         Ujrzawszy ogrom swej nowej armii, Ojciec po raz kolejny zaznał prawdziwie pysznego uczucia zwanego dumą. Spoglądając na sapiącego ze zmęczenia potomka, wiedział że ten odziedziczył po nim wszystko co najlepsze. By jednak ukryć nieistniejące łzy wzruszenia, prędko przejął kontrolę nad szeregami aniołów po czym opuścił swą krainę.

         – Fenomenalny kunszt! – zakrzyknął, ciągnąc za sobą łańcuch złożony z setek szkaradnych tworów swego syna. – Z niecierpliwością wyczekiwać będę kolejnych miotów!

         Jeśli pragnął bowiem dalej trzymać fason, musiał jak najszybciej się oddalić i zająć myśli czymś innym. Na przykład takim wyszkoleniem swych nowych sił. Nie liczyły one bowiem nawet pięciocyfrowej liczby, więc o zmasowanym ataku na wszystkie panteony mógł z miejsca zapomnieć. Nawet pojedyncza eliminacja mocniejszych graczy w celu zastraszenia reszty nie przyniosłaby lepszego efektu. Pierwszymi którzy mieli poczuć gniew prawowitego twórcy świata, stać się mieli zatem najsłabsi i najmniej wpływowi bogowie. Ci sami, których krainy już widział. Ci sami, którzy znieważali wszystko na czym mu zależało. Ci samo, o których z jakiegoś powodu ciężko przeczytać w jakichkolwiek książkach historycznych.

         Najsmutniejszy był fakt, że przez pierwsze dekady więksi zawodnicy nawet nie zauważyli tej straty. Nieobecność na boskich zgromadzeniach kolejnych lat uznali za zwykły efekt roztrzepania. W końcu ci którzy posiadali tak niewielu wyznawców, mieli na głowie znacznie więcej harówki niż pozostali. Co bardziej uprzejmi bogowie postanowili zatem odwiedzić ich krainy i nieco im pomóc, jednak nikogo nie zastali. Bóstwo opuszczające własną domenę to nic nadzwyczajnego, ale kiedy robi to cały panteon naraz, zaczynają się obawy. I obawy zaiste się zaczęły.

         Próbna masakra przebiegła pomyślnie. Każdy z aniołów wrócił w jednym kawałku. Żadna z ofiar nie powróciła natomiast do domu. Nawet Alquntam, który stawiał opór najdłużej ze wszystkich ostatecznie padł z wycieńczenia. Nawet ten potężny nuxalański władca niebios nie wiedział jak walczyć z czymś niewrażliwego na jego moc. Żeby tylko zaznał szybkiej śmierci, to nie – anioły okładały go po mordzie skrzydłami dopóki nie wypluł z siebie ostatnich skrawków energii. W końcu one również nie były w stanie go wykończyć. Mogły rozszarpywać jego sztuczne flaki na strzępy i miotać nim jak kawałem mięcha. Mogły miotać nim na wszystkie strony zrujnowanej krainy i tarzać go we własnej krwi. Mogły obedrzeć go ze skóry oraz mięśni, jednocześnie wypalając mu gałki oczne. Ale nie wykończyć. 

         „Boga może zabić tylko inny bóg.” To jedna z odwiecznych zasad wszechświata, której nawet Ojciec nie był w stanie złamać. Z braku innych opcji pozostało mu się zwyczajnie dostosować i wykorzystać fakt że jego cel nie ma sił choćby pochylić głowę.

         Z biegiem kolejnych lat, apetyt naszego boga rósł w miarę jedzenia. Coraz to znamienitsze krainy bóstw Amerykańskich i Oceanicznych plemion zmagały się z atakami tajemniczych najeźdźców. Dzięki danym dostarczonym przez Diabła oraz wojskom Błękitnego, Ojciec chwilowo porzucił swe twórcze zapędy na rzecz tych nieco bardziej niszczycielskich. 

         – Ruszam by przewodzić naszym wojskom – tłumaczył synom, prowadząc w bój kolejne zastępy wielookich zabijaków. – Bez dowódcy są bowiem ledwie zniewoloną ludzką esencją.

         Jak mówił tak mówił. Nie potrafił nie cieszyć się jednak na widok pustoszejących boskich krain. Wymierzał sprawiedliwość wszystkim, którzy na to zasługiwali. Nie jego wina że wkład w tę zbrodnie miał każdy jeden członek jego gatunku. Powtarzał sobie w kółko że gdyby któryś z nich zechciał nawiać z Układu Słonecznego, ten wstrzymałby pogoń. Uznałby jego mądrość i pozwolił żyć z dala od swego świata. Szkoda tylko że większość wolała umrzeć w obronie rodziny niż po prostu dać nogę. Nad tym przykrym faktem nasz stwórca ubolewał najbardziej.

         Polowania na jakie wybierał się wraz z anielską armią nie oznaczały jednak że porzucił prace nad rozwojem swej religii. W końcu jeśli miał pozwolić sobie na nieco bardziej znaczące ataki, dostawa dusz nie mogła zwalniać. Wówczas z pomocą po raz kolejny przyszedł starszy syn. Świadomy że więcej mocy dla Ojca to więcej mocy dla niego, latał między Ziemią a Sferą Sacrum zgłębiając najmroczniejsze sekrety ludzkich serc. Bez ograniczeń boskiego wymiaru, mógł wejrzeć w ich dusze głębiej niż ktokolwiek przed nim. Poznać to czego nie pozwalają ujrzeć reszcie. Wedrzeć się w miejsca, których sami jeszcze nie okiełznali. Dla skurczybyka jego kalibru istny strzał w dziesiątkę. Nie tylko z powodu zysków za udział w projekcie Ojca, ale również za inspirację względem swoich własnych. Tak czy inaczej, biznes kręcił się nader nieźle.

         Wraz ze wzrostem pozycji w świecie nieśmiertelnych, wzrastała również pozycja w świecie człowieka. Kraina, zwana od niedawna Niebem zyskiwała nowych wyznawców niemal każdego roku. Anioły wyłaniały się z jej czeluści w zwartych szeregach. Kolejne panteony padały jak muchy, a wizja świata rządzonego przez Trójcę zdawała się Ojcu coraz realniejszą. Niestety, wraz z sukcesami, przyszedł również rozgłos. Kiedy bowiem podrzynasz gardło staremu dobremu gawędziarzowi Assurowi, musisz liczyć się z konsekwencjami. Nawet jeśli stwórca jeszcze o tym nie wiedział, nagły zgon tego mezopotamskiego poczciwca poruszył całą Sferą Sacrum.

         Jako że wymagana szala goryczy została wyraźnie przepełniona, wkurzeni szefowie panteonów postanowili ukarać mordercę w tempie natychmiastowym. Miało to miejsce podczas ataku na tereny bóstw azteckich. Plan był taki jak zawsze – wyrżnąć w pień każdego po kolei, a szefa imieniem Hunab Ku zostawić na deser. Szkoda tylko że już podczas pierwszej fazy ataku, anioły napotkały pewien problem. Jak miały brać się do wściekłego zagryzania skoro nie wyczuwały żadnych ofiar? Zdezorientowany Ojciec również zaczął przeszukiwać wzdłuż i wszerz całą jego krainę. A że majańscy bogowie wzorowali ją na tropikalnych lasach swoich ludzi, bez zaglądania za drzewa się nie obyło.

         Nie on był jednak tym, który jako pierwszy wyściubił zza nich nosa. Ledwie wkroczył w zieloną gęstwinę, a usłyszał siedem głosów dochodzących zza otaczających go boskich drzewiszczy. Wyłoniła się stamtąd Triada Czystych, Ra, Zeus, Wisznu oraz Wodan. Każdy uzbrojony po zęby i solidnie wkurzony. Nie ważne jak bardzo nie grzeszyłby inteligencją, nie mógł przewidzieć że nagle zaatakują go najmocniejsi gracze Sfery Sacrum. Gdyby nie anioły maszerujące krok w krok za nim, plan odbicia Ziemii zakończyłyby się w dość przykrym stylu. I choć skumulowana wściekłość jego wojsk zdołała zapewnić mu czas na ucieczkę, zdecydowanie nie wyszedł z tego starcia w jednym kawałku.

         O tyle o ile zdołał znieść serią ciosów czterorękiego boksera, podduszenie palącą błyskawicą i dźgnięcia Gungnirem, o tyle rany na własnej dumie pozostały nie do wyleczenia. Jak tylko doczłapał się do swego białego tronu, rozpoczął proces regeneracji. Czuł jak z jego gazowej formy wylewa się energia. Jakby próbowała siłą wyrwać się z wnętrza. Wiedział że anielski oddział, któremu zawdzięczał życie nie miał tyle szczęścia. Choć nawet czołowi bogowie Ziemii nie byli w stanie przebić ich pancerza, nie liczył że jeszcze je kiedyś zobaczy. Z resztą, gdyby teraz kazał im do siebie wrócić jedynie wskazałby tym łotrom pozycję Nieba. Nie da się zatem ukryć że pierwsza porażka zabolała szczególnie mocno. Niemniej to właśnie dzięki niej Ojciec coś sobie uświadomił.

         Nie walczył już z jednym panteonem tak jak przewidywał. Za wrogów uczynił sobie aż pięć i to całkiem niesłabych. W końcu armia jego nowych wrogów nie składała się z bezmyślnych acz zabójczych stworów. Stanowili ją przyjaciele, czy może wręcz rodzina, gotowa zrobić wszystko aby tylko go powstrzymać. Każdy jeden z żołnierzy tej nieśmiertelnej armii był go w stanie zabić. Jeden fałszywy ruch i cyk, płomyki zostają same. A w swej gigantycznej kreatywności nie sposób było nie snuć koszmarów o tym co by im zrobili. Zdawał sobie sprawę że sam nawarzył swej rodzinie tego piwa, jednak czy potrafił zaryzykować i spróbować je wypić? Nie miał boskiego pojęcia.

         – Ojcze? – zaczął Błękitny ujrzawszy pokrytego szramami stwórcę rozwalonego na swym tronie. Jego niewzruszoną czystość po raz pierwszy splamiły gęste krople krwii. – Co się… Co ci się stało?!

         W tej właśnie chwili Ojciec znalazł swoją odpowiedź. Widząc przerażenie na nieistniejącej twarzy syna, podjął decyzję. Nie pozostało mu nic innego jak wstrzymać działania wojenne. 

         Od listopada osiemset piątego roku p.n.e. zaszył się w Niebie na nieco dłużej, wysyłając po kilka anielskich oddziałów by nie dać po sobie poznać że wymięka i odwrócić uwagę potencjalnych tropicieli. Podczas gdy one zajmowały się robieniem burdy na drugim końcu Sfery Sacrum, ten cierpliwie goił głębokie rany i w spokoju doglądał rozwoju religii. Cieszyło go niezmiernie że jego lud ma własne państwo oraz bogate obyczaje, a jego mieszkańcy gotowi są walczyć w obronie swej wiary. Co najważniejsze, jego synowie również wydawali się zadowoleni. Doskonale wiedzieli już bowiem czym są ludzie, jednak to właśnie ci należący do nich napawali ich największym zaciekawieniem. Zdarzało się nawet że z braku innych znajomych Diabeł opowiadał Błękitnemu o swych naziemskich podróżach. I choć często nie szczędził zbereźnych szczegółów, młodszy brat wpatrywał się w niego jak w obrazek. Co chwilę pytał go co znaczą niektóre słowa, a ten, strugając się na największego speca od antropologii, tłumaczył mu jak debilowi.

         Nie pamiętam żeby ta dwójka spędziła kiedyś tyle czasu bez kłótni. Ich stwórca również sobie tego nie przypominał. I choć ponad wszystko próbował cieszyć się tą wiekopomną chwilą, nie potrafił wyprzeć z głowy nowopowstałej idei. Pragnął jedynie by ta dwójka się dogadywała. By dobrze korzystała z życia które im ofiarował. Teraz mieli na to szansę. Nieświadomi zagrożenia jakie czyhało na nich poza granicami Nieba, miło spędzali ze sobą czas. W tamtej chwili Ojciec oddałby własną nieśmiertelność żeby utrzymać ten bajeczny obraz przynajmniej na kilka minut dłużej. Gdyby tylko nie jego cholerne myśli… Cisnęły mu się do łba niczym deszcz wystrzelonych rakiet przeciwlotniczych. Każda kolejna bombardowała jego nieistniejącą czaszkę raz na zawsze rujnując tę słodką chwilę. Podczas gdy Diabeł z profesorskim zacięciem tłumaczył bratu czym różnią się skorupiaki od owadów, bóg wpadł na zupełnie nowy pomysł. A może to pomysł wpadł na niego?

         Tak czy siak, wybitny umysł znów okazał się przekleństwem.

         Najlepszy plan odwetu… Nie czuł że to może się udać. Po prostu w to wierzył. Z całego istniejącego serca

         Po nieudanym zamachu na majański panteon, przywódcy pozostałych boskich rodzin przestali certolić się w tańcu. Świadomi że gdzieś między ich krainami może czaić się szalony dziad z armią niezniszczalnych potworów, mogli zrobić przynajmniej tyle.

         Aby ochronić panujący ład, uciechy wiecznego do tej pory pokoju musiały odejść w odstawkę. Nowo zawarty sojusz zrzeszał wszystkich wojowniczych bogów gotowych stawić czoła mordercy. Każda cywilizacja przekraczająca tysiąc ludzkich dusz znalazła przedstawiciela w nowo utworzonej drużynie. Po raz pierwszy mierząc się z jakimkolwiek zagrożeniem, nie zamierzali bowiem porzucać swej najważniejszej wartości. W kupie dalej tkwiła siła. A kupa ich, gotowa bronić wszystkiego na co pracowali, rozpoczęła poważne przygotowania zbrojne. Każdą stworzoną do tej pory boską broń wzmocniono co najmniej po tysiąckroć. Serca krain biły wyłącznie dla zjednoczonych boskich kowali, zapewniających rynsztunek najlepszej jakości. Zastępy tak młodych jak i starych bóstw zapomniały o dawnych granicach, trenując zawzięcie do nieuniknionego starcia. Ci mniej skorzy do walki również znaleźli swą rolę. Wszczęto bowiem poszukiwania za wszelkimi śladami po aniołach oraz wszelkimi bytami o energii podobnej do Ojca. Namierzenie jego siedziby, równałoby się bowiem z odcięciem go od dostaw nowych wojsk, a pojmanie tych pokracznych tworów, które nazywał swymi dziećmi… Cóż, już oni mieli swoje sposoby by zakończyć tę wojnę nim ucierpi ktokolwiek inny.

         Bo widzisz, oni również mieli w rękawie jeszcze parę asów. Asów, które niespodziewanym zrządzeniem losu mogłyby na ten przykład postawić płomyki przeciwko swemu stwórcy. Najlepsze że nawet nie trzeba by ich było specjalnie przekonywać – bytami z tak wrażliwą strukturą wystarczyłoby jedynie lekko wstrząsnąć i zapodać trochę autorskiej mocy. Niby nic takiego, a ile żyć zdołałoby to ocalić…

         Mimo siedzących mu na ogonie setkach panteonów, Ojciec nie dawał się ponieść stresowi. Uważnie analizował każdy raport Diabła, którego od jakiegoś czasu wysyłał na przeszpiegi wyłącznie w towarzystwie anielskiej obstawy. I choć starszy syn zapierał się że poradzi sobie sam, bóg miał kompletnie wywalone na jego brawurę. Jeśli w ogóle chciał opuszczać Niebo to tylko z aniołami i kropka. Plus był taki że od kiedy dopadł ich ten niemały kryzys, nieśmiertelny szpieg przestał upraszać się o należną mu duszę. Świadomość że jego również mają na celowniku konkretnie zacisnęła jego nieistniejące zwieracze. Zwłaszcza że stwórca zdradził mu że bogowie są jedynymi którzy są go w stanie zabić, nie szczędząc przy tym szczegółów dotyczących sposobu. Tyle wystarczyło by nasz wysłannik po raz pierwszy w życiu zakosztował powagi. 

         Na wieść o wszczęciu sezonu polowań na anioły, Ojciec osobiście zabrał się za ich lepienie. Posiadając większą kontrolę nad przepływem energii niż Błękitny usprawniał ich skrzydła oraz oczy za cenę choćby ostatniej kropli mocy. Niestety, ile potężnych legionów by nie stworzył, wciąż nie starczyło by stawić czoła wszystkim bogom jednocześnie. W chwili takiej jak ta, pozostało mu tylko dziękować wszechświatowi że do zabawy nie dołączyli się jeszcze ci cali emeryci. Nieśmiertelne wapniaki pamiętające jeszcze niskoczołych krewnych Homo Sapiens, wolały trzymać się bowiem z dala od frontu i dumać nad potencjalnymi posunięciami taktycznymi wroga, wraz z najtęższymi umysłami Sfery Sacrum. 

         Co się jednak tyczy najmłodszego członka naszej rodzinki, po raz pierwszy zasmakował mdłego smaku nudy. Po tym jak Ojciec odebrał mu jego jedyną użyteczną rolę, praktycznie nie miał co ze sobą zrobić. A w czasach tak kruchych jak te, wiedział że coś robić musi. Widział przecież swego brata, który oblany nieistniejącym potem wracał do Nieba i rozmawiał ze stwórcą niemalże jakby składał raport oficerowi. Czy uznał za prawdopodobne że Ojciec miał nowego ulubieńca? Jeszcze do reszty nie zwariował, więc nie. Mimo to również pragnął się przydać.

         – Mogę stanąć na ich czele, Ojcze! – wykrzykiwał z werwą wskazując na szeregi skrzydlatych wojsk Nieba. Czuł że jeśli sam nie wyjdzie z inicjatywą, równie dobrze mógłby w ogóle nie istnieć. – Jeśli będą miały przywódcę, będzie można przeprowadzić jakąś dywersję i odciągnąć ich z dala od nas. Albo lepiej! Potem zaatakujemy same rdzenie ich panteonów i…

        – Nie, Błękicie – przerwał mu wyraźnie sfrustrowany Ojciec. – Ledwie powstrzymuję się przed przywróceniem tu twego brata na stałe i wspólnie przeczekać najgorsze. W tej mrocznej chwili każdy z nas uzbroić się musi nie tylko w cierpliwość, ale i roztropność.

         – Proszę Ojcze, ja naprawdę…

         – Wykluczone, moje dziecko. Tako orzekłem.

         Czas mógł odebrać mu planetę. Bogowie mogli odebrać mu pozycję. Nieważne w jak gównianej sytuacji by się jednak znalazł, nie zamierzał pozwolić, aby ta wojna pochłonęła jego syna. Kochał go najmocniej jak tylko pozwalał mu na to wszechświat. Wolałby już stracić miliardy żołnierzy niźli jedną błękitną iskierkę tego urwipołcia. A jednak… w głowie wciąż tliły mu się te znienawidzone myśli. Ile razy nie próbowałby ich wyrzucić, one trzymały się twardo niczym sadza na zwęglonej patelni.

         Jego potomkowie nie należeli do boskiej rasy. Od najmłodszych lat za nic mieli barierę dzielącą Sferę Sacrum od tak zwanego, Profanum. Wyprzedzali śmiertelne formy życia pod każdym kątem, a jednocześnie, mieli do nich bliżej niż którykolwiek potomek Aversa.

         Pomysł na który wpadł ponad pół milenium temu nadal był aktualny. Setki lat błogiej nieświadomości były jedynym co Ojciec mógł ofiarować Błękitnemu. Ostatnią łaską nim jego chęć przysłużenia się rodzinie zostanie poddana ostatecznej próbie. 

         Forma fizyczna to nic nadzwyczajnego. W tych czasach posiadał ja chyba każdy bóg. Co innego forma organiczna.

         Skoro Gwiezdny Nawóz zdołał uczynić z zalanej magmą kuli tętniący życiem raj, pomyśl tylko co mógł zrobić z nieśmiertelnym. Po prawie dwóch tysiącach lat prowadzenia własnej, całkiem sukcesywnej religii, nasz twórca nauczył się o ludziach całkiem sporo. Doskonale znał ich pragnienia, obawy oraz argumenty, które przemawiają wprost do ich pogmatwanych dusz.

         Tego dnia, Ojciec głowił się nad czymś zupełnie innym niż budowa aniołów. Od swego pierwszego upadku minęło tyle czasu, ale wciąż nie potrafił uwierzyć że wierzy. 

         – Nie rozumiem Cię, Ojcze – powiedział zdumiony Błękitny na wieść o jego planie. – A czy to przypadkiem nie uczyniłoby mnie… słabym? To znaczy, słabszym niż jestem teraz…

         – Siła objawia się nam na wiele sposobów, moje dziecko – Ojciec przemawiał śmiertelnie poważnie, a zarazem spokojnie. – Nigdy nie lekceważ tej, której nie sposób dostrzec.

         – Tu już nie chodzi o gwiazdy, Ojcze! – wydarł się przerażony płomyk. – Dlaczego ja mam wszystko porzucać!? W imię tych zielonych plam!? Jak możesz…

         Choć jego forma się nie zmieniła, iskry boga zaczęły emanować powagą oraz stanowczością.

         – Obaj wiemy że widzisz w niej znacznie więcej, moje dziecko. Więcej niż ja, nasi wrogowie czy nawet twój brat. 

         Słysząc te słowa, Błękitny zamilkł. Nadal uważał ten pomysł za kompletny absurd, ale z drugiej strony… Ojciec mówił prawdę. Mógł okłamywać ludzi i mącić w głowie innym panteonom, jednak nigdy nie oszukałby swego ulubieńca.

         Rzeczony ulubieniec, wstrzymał zatem nieistniejące kanaliki łzowe i opanował swój strach. 

         – Masz rację Ojcze… – mruknął przygasając nieco. – Dokonamy tego razem.

         – Razem, moje dziecko. Po sam kres.

         Jeszcze nigdy nie przeciwstawił się woli ojca. Przemawiał do niego bardziej niż na poważnie, zatem nie widział powodu by ten dzień coś zmieniał.

         Cóż za ironia… Nie spodziewał się że ten dzień nadejdzie tak prędko. Największy akt wierności za cenę największego poświęcenia. Narodzić się na nowo w tak starym świecie. Nic dziwnego że aż syczał z nerwów.

         Ojciec znał ten dźwięk aż za dobrze. Stał przed najodważniejszym tchórzem jakiego znał i czuł jak próbuje stłamsić buchający zeń żar. Błękitne iskry niemal same starały się uciec od płomykowatego ciała. Zupełnie jakby wiedziały co je czeka. W przeciwieństwie do ich właściciela, któremu trzeba było to uświadomić. A któż miał to zrobić jak nie jego tata?

         – Nigdy nie nadałem ci imienia, moje dziecko. – Bóg uniósł wysoko ręce rozpoczynając procedurę. – Z początku sądziłem że gdy przyjdzie czas, sam zdołasz je sobie nadać. Tyś pozostał jednak tym samym, którym cię stworzyłem. Dlaczego?

         – Nie byłem pewien… – odparł starając się zachować swą nieistniejącą krew zimną. Mimo otaczających go świetlistych pierścieni, Błękitny zebrał w sobie siły na odpowiedź. – Nie byłem pewien czy zasłużyłem sobie na ten zaszczyt. Nie dokonałem przecie niczego co czyniłoby mnie godnym.

         Pierścienie zaczęły wirować wokół smukłego płomyka.

         – A więc pragniesz obrać tę samą drogę co ja, moje dziecko? – Głos Ojca zaczął rozbrzmiewać w całym Niebie. Niczym potężny megafon, bił po Niebie głuchym echem sprowadzając wstrząsy z każdym słowem.

         Nie wzruszył jednak rozmawiającej dwójki.

         – Z pewnością wolałem twoją niźli Diabła – powiedział Błękitny skrywając panikę pod maską żartu. Tylko to jeszcze jakoś odwracało jego uwagę od zacieśniających się pierścieni. – A zresztą… Czyż nie tego właśnie pragnąłeś od początku?

         Ojciec zamilkł. Niby wiedział o wszechświecie tak wiele, jednak nie był w stanie odpowiedzieć na to pytanie.

         – Tam gdzie się udasz, imię nada ci kto inny. – Świetliste dłonie zaczęły migotać coraz jaśniej. – Wraz z nim, otrzymasz powołanie. Przestaniesz być ledwie nieśmiertelnym, a staniesz się symbolem. Rozpoczniesz zupełnie nową drogę jakiej nie przebył jeszcze żaden z nas. Zapewne będziesz się bać, jednak pamiętaj…

         – Ja już się boję… – przyznał niemal szeptem, czując na sobie palący żar pierścieni. 

         Gdyby nasz bóg posiadał jakieś oczy, z pewnością właśnie teraz by je zamknął. Niestety, nie ograniczały go zmysły śmiertelników. Niezależnie od oświetlenia czy dźwięku, wciąż czuł swego syna. Czuł jak z sekundy na sekundę jego moc słabnie. 

         – Ja również, moje dziecko… Wierzę w ciebie.

         Szok zdawał się wyprzeć wszelkie inne emocje Błękitnego. Widział jak nieistniejące lico stwórcy znika pod kokonem wirującego światła. I choć powoli przestawał czuć jego obecność, wciąż słyszał jego głos. Ten sam ciepły głos, który towarzyszył mu od początku istnienia. Ten sam, który pomagał mu zrozumieć najodleglejsze zakątki galaktyki. Ten, który właśnie po raz kolejny przywrócił mu nadzieję.

         – Nigdy cię nie opuszczę. – Łagodny ton rozbrzmiewał w nagłej ciemności. – Przysięgam na własne marzenie. 

         Nie istniało już nic, prócz troskliwego głosu Ojca. Żadnej energii, siły czy nawet własnego blasku. Wszystko zdawało się takie ciężkie i dziwacznie wilgotne. Czuł dziwaczną maź oblepiającą całą jego istotę. Dziwne hałasy dochodzące jakby spoza kokonu również narastały. I choć nie przestawał trząść się ze strachu, wierzył że postąpił słusznie. Obawiał się w końcu nieznanego, a nie że popełnił błąd. Jakby nie patrzeć oddał swój los w ręce jedynego prawowitego właściciela. Dla niego porzucił wszystko co do tej pory znał. Bezpieczeństwo rodziny, piękny odcień błękitu oraz swoje piękne anioły… 

         Płacz noworodka. Niby rozszarpujący kanały słuchowe jazgot, a tu proszę, rozpoczął nową epokę. Wiadomo, każdy bobas to początek zupełnie nowego rozdziału w życiu świeżego rodzica. Ogromna odpowiedzialność i te sprawy. Z tym że          widzisz, w tym wypadku stałem się świadkiem rozpoczęcia autentycznej NOWEJ ERY.

         Ciul w to że był kwiecień. Wybił rok pierwszy n.e. 

***

         Żaden, powtarzam, żaden z moich znajomych by mi w to nie uwierzył. Co ja gadam, nawet wielbiący bajki przedszkolak uznałby mnie za chorego na umyśle. W sumie… Biorąc pod uwagę że niektórzy w ogóle uznają go za postać zmyśloną, zdania mogłyby być podzielone. Mimo wszystko nie skłamię jeśli powiem że widziałem to na własne, choć astralne, oczy.

         Zaznałem dzikiego piękna spokojnej palestyńskiej nocy. Ciszę okalającą trawiaste wzgórza przedmieściów Betlejem przerywały jedynie chrząknięcia drzemiących wielbłądów czy wiatr szumiący między liśćmi oliwkowców. Mówiąc wprost, nic czego nie dałoby się tu zaznać sto lat wcześniej czy sto lat później. Dzieciństwo spędzone w duchu chrześcijańskich kolęd nakreśliło mi jednak na co warto zwracać uwagę w tym pozornie niepozornym czasie i przestrzeni. Zacząłem od czegoś prostego, czyli nieba – usłane gwaizdami jak w każdą bezchmurną noc świata pozbawionego prądu. Tej szczególnej nocy, dostrzegłem jednak pewien nietypowy rozbłysk kryjący się w jego świetlistym ogromie. Standardowe śmiertelne zmysły zidentyfikowały by to zjawisko jako pędzącą kometę i cholernie by się pomyliły. Po przeniesieniu się do Sfery Sacrum, prawda okazał się bowiem zgoła inna.

         Gigantyczny filar światła runął prosto w niewielką grotę ukrytą wśród podmiejskich wzgórz. Nie zachował się jednak jak stereotypowy promień zagłady i nie zdezintegrował jej na miejscu. Tak jakby uderzył z całą swoją mocą i rozpłynął się w nicość. Najpierw skumulowana pulsacja niby gigantyczne bijące serce, a potem ten legendarny płacz noworodka. Skutek zaiste niezdolny do przeoczenia. 

         Przez ułamek sekundy, kosmiczna moc dziecka tąpnęła echem łkania w każdą stronę szerokiego świata. Niby ten jeden rozwrzeszczany noworodek musnął duszy każdej istoty ludzkiej tego wymiaru. Chociaż trzymający dziecko Josef z Nazaretu nie miał pojęcia o prawdziwym planie Ojca, doskonale wiedział że nie obcuje tu ze zwykłym berbeciem. I bardzo dobrze, bo w przeciwnym razie najpewniej wrzuciłby maluszka do rzeki zesrawszy się uprzednio ze strachu.

         Wbrew temu czego można by się spodziewać, inni bogowie dowiedzieli się o całym zajściu dopiero od swoich wyznawców. A jeszcze wbrewiej temu czego można się było spodziewać, nie wydawali się przejęci.

         A już zaczynałem ich lubić… Szkoda.

         Kosmicznych rozmiarów moc? No błagam cię. Zdarzało im się mrugać z większą potęgą niż to co opisywali śmiertelni. Niemniej, skoro niektórzy ludzie zaczęli nawet prosić ich o pomoc, oznaczało to że się czegoś konkretnie przestraszyli. I zapewne przyjrzeli by się głębiej tej całej „eksplozji porywającej aury” gdyby nie fakt że jednemu z oddziałów łowieckich udało się namierzyć położenie samego Ojca. Postanowili zatem olać tę mikrą niewygodę w imię konfliktu na skalę gatunkową. Jedynie rozpracowujący anioły mózgowcy zdołali poświęcić jej odrobinę więcej czasu. Jak się prędko okazało, każdy z odczytów energetycznych wskazywał na co najmniej niespotykane zjawisko. Coś w co praktycznie nie potrafili uwierzyć. Coś co nie tyle wydawało się absolutnie awykonalne, co zwyczajnie durne. W końcu niemożliwe żeby istniał ktoś na tyle tępy aby dać się komuś tak po prostu ześmiertelnić.

         Otóż właśnie istniał. I to nawet tępszy niż się bogom wydawało. Ale czegóż spodziewać się po trzylatku? Gdy boży syn osiągnął ten szlachetny wiek, nowe symptomy jego „wyjątkowości” stawały się coraz trudniejsze do ominięcia. Fuzja mocy Nieba z ludzkim ciałem, duszą oraz umysłem dokonała istnego przełomu. A wszystko zaczęło się gdy pewnej nocy tuż przed spaniem, chłopiec po raz pierwszy stanął przy oknie pokoju i zakrył swoje czarne jak węgielki oczy. Jak na grzecznego dzieciaczka przystało, zdawał się po prostu naśladować ziemskiego tatę Żyda i spróbować swych sił w modlitwie. Urocze – uznałem, po czym zauważyłem że z każdym podejrzanie dobrze zapamiętanym słowem, jego drewniana izba zaczyna trząść się w posadach. Zresztą pal licho izbę, malutką prawą dłoń chłopca przepełniło jadowicie żółte światło. Tylko jego oślepiający blask wystarczył bym pojął czego jestem kurde świadkiem.

         – Uzdrowienie! – zakrzyknął malec radosnym głosikiem.

         Tłumaczenie z aramejskiego nie kłamało.

         W jednej chwili, cała wioska zapomniała o nocy. Potęga godna całych pułków wojskowych latarni rozświetliła jej ulicy niby miniaturowe bliskowschodnie Las Vegas. Zszokowani mieszkańcy wybiegli na ulice, zwierzęta zaczęły ryczeć z przerażenia, a poszukującym Ojca bogom, szczeny opadły po same pięty.

         – Ludzie! – wrzasnął nagle jeden z zaspanych egipcjan, wybiegając na ulice. – Wróciło mi nogę! Chwała wielkim bogom!

         Dość rzec, że ten uradowany jegomość nie był jedynym któremu tej nocy coś wróciło. Niektórzy biegali po całym mieście jak te bezgłowe kurczaki. Inni, tańczyli radośnie na rozjaśnionych ulicach. Niektórym wystarczyło choćby trochę pooddychać czy pogładzić się po skórze by nacieszyć się cudem. Niemniej, żaden z jego świadków potrafił zrozumieć czym zasłużyli sobie na tak wspaniały dar uzdrowienia. Teorii było wiele, lecz prawda tylko jedna – nie na “dar”, lecz na łapówkę. 

         Ojciec zacierał rączki z zachwytu, Diabeł wyśmiewał się z panikujących panteonów, a młody Yeshua… Cóż, był z siebie dumny. Pierwsze zaklęcie znane ludzkości właśnie opuściło jego usta. Prosty czyn, a wstrząsnął całym ówczesnym Egiptem. Niewielka mieścina Assiut nad Nilem jeszcze nigdy nie zaznała tak ogromnej powodzi turystów. Plotki o tajemniczym nocnym świetle sprawiali że ludzie lgnęli tam jak karpie do pęczaku. Co więcej, ten niespodziewany magiczny wybryk stanowił jedynie początek magicznej kariery młodego Żyda. W wieku sześciu lat, po powrocie do rodzinnego miasta Nazaretu, Jezus miał na swoim koncie dziesiątki jeszcze silniejszych i bardziej porąbanych zaklęć, których nie omieszkał wykorzystywać do swych niecnych celów. Bo widzisz, po opanowania nowego ciała oraz wiążących się z nim słabości, stał się gotowy by dopełnić kolejny etap planu Ojca. Stosując się do jego wskazówek, najpierw zajął się rozgłosem.

         Wraz z ujawnieniem zdolności swego potomka, nasz twórca mógł w końcu wznowić działania wojenne i zmobilizować anielskie siły do kolejnych ataków na panteony. Nim jednak poderżnął gardło następnemu oprawcy, postanowił na wszelki wypadek przetestować skuteczność Jezusa. Biorąc jednak pod uwagę ciekawską naturę otaczających go ludzi, nie przyszło mu długo czekać na pożądane efekty.

         Oczarowane niezwykłymi sztuczkami tłumy z ciem, stanęły się muchami. Tym razem bowiem lepiły się do niego całymi chmarami. Wieści o chłopcu zdolnym naginać żywioły wedle własnej woli prędko obiegły wszystkie okoliczne prowincje. Mając dwanaście lat, Jezus przeprowadził się z tego powodu do Judei i wykorzystując swą popularność, zaczął głosić pierwsze kazania. Naturalnie sam nie był autorem licznych mądrości oraz przypowieści jakimi dzielił się z pragnącym go wysłuchać ludem wszelakim. Bóg każdego ranka i wieczora prawił mu wykłady o tym co i jak ma powiedzieć. W końcu żeby widziano w nim coś więcej niż tylko wybryk natury co jeszcze nawet nie przeszedł mutacji, trzeba mu było stosownej reputacji. A jako że Niebo nadal nie szastało energią, jego szef postawił na młodocianego mesjasza.

         Wiedza zdobyta przez Diabła okazała się wówczas niezwykle przydatna. Bóg bez problemu dopracował dzięki niej swoją filozofię miłosierdzia, której nowa wersja prędko przekonała do siebie niemałe grono słuchaczy. W końcu co jak nie szacunek do wszelkiej żywej istoty mogło ukoić serca mieszkańców tak brutalnego punktu w czasie i przestrzeni? Niby prosty zabieg, a liczba wyznawców Ojca powoli szykowała się do wywalenia poza skalę. 

         W tych czasach nikt nie śmiałby nazwać bożego syna zwykłym kapłanem, mówcą czy nawet szarlatanem. Dzięki nieznanej dotąd sztuce magicznej oraz wybitnej zdolności przemawiania, zdołał zaskarbić sobie nie tyle umysły, co dusze setek śmiertelników. W tym samym czasie Niebo wkroczyło na zupełnie nowy etap zarobków. Od kiedy zapatrzeni w nastoletniego maga ludzie zaczęli składać nie tylko modły, ale i ofiary, niebiański portfel stwórcy spasł się jak świnia na ubój. 

         Ojciec doskonale wiedział że na tym etapie starożytności, zmyślanie jakichś barwnych historyjek o powstaniu świata i życia na niewiele by się zdało. Chcąc więc zapewnić swej religii mocniejszego kopa rozwojowego, obrał nieco inną taktykę. Darując sobie opowieści o tytanach czy bójce swych krnąbrnych dzieci, skupił się na życiu doczesnym. W końcu kto jak nie on wiedział że człowiek prędzej zaufa temu, co jest mu bliższe. Bogowie opierali się jedynie na wierze, podczas gdy ludzi dało się zobaczyć, usłyszeć, dotknąć… I to bez żadnych zwariowanych mocy. Właśnie dlatego, mimo pozycji nieśmiertelnego w ludzkiej powłoce, człowiek nie miał widzieć w Jezusie pana i władcy, a przyjaznego ziomka z sąsiedztwa.

         Jak się prędko okazało, rola lokalnego celebryty pasowała mu nie gorzej niż modelowanie aniołów. Z potęgą przewyższającą wszelkie istniejące wówczas organizmy na bazie węgla, wręcz nie mógł opędzić się od ciekawskich fanów, wypytujących o źródło jego potęgi.

         – Moc ta, nie należy do mnie… – odpowiadał za każdym razem, tonem równie poetyckim co jego mina. – Zawdzięczam ją Ojcu memu i miłości jaką mu ofiaruję.

         Na skromności się jednak nie skończyło, bo z kolejnymi latami spędzonymi pośród ludzi, pewne cechy mego gatunku zaczęły dogłębnie infekować jego umysł. Od choćby taka empatia. Tfu, obrzydlistwo! Dla niego natomiast, prawdziwym grzechem byłoby przecież nie wykorzystać swych zdolności do pomocy potrzebującym.

         Co ciekawe, był to jeden z nielicznych pomysłów na które Jezus wpadł sam.

         Oj tak, rola lokalnego obrońcy uciśnionych okazał się strzałem w dziesiątkę. Wykorzystując swe zaklęcia w prawdziwej akcji, miał okazję nie tylko doskonalić kunszt magiczny, ale również poznać liczne zagrożenia czyhające na jego ludzki żywot. Chociaż właściwie, o wiele trafniejszym określeniem byłoby powiedzieć że dobrowolnie pakował się w kabałę jakby każdego ranka przegrywał jakiś zakład.

         Na przykład kiedy banda chytrych faryzeuszy postanowiła zagarnąć dla siebie jedną z miejskich studni, nasz mesjasz zdecydowanie nie poszedł najłatwiejszą linią oporu. Mógł po prostu podkraść im wodę zmieniając ją w parę i skraplając w bukłakach, ale nie… Pan miłościwy postanowił pobawić się nie tylko hydro, ale i geomancją, budując system hydrauliczny wszystkim ubogim mieszkańcom dzielnicy. I tak jak większość tylko za to chciała go całować go po spoconych stopach, tak znalazło się kilku kapusiów, którym jego działalność niekoniecznie była na rękę. Plotki przeczołgały się gdzie trzeba i już kilka dni po magicznej przebudowie, straży miejskiej kazano ukrócić tę budowlaną samowolkę. Oczywiście na żadnym słownym czy pisemnym upomnieniu poprzestać nie zamierzali. Spranie innowierskich biedaków jest dużo łatwiejsze niż zasypywanie tuneli wydrążonych nieznaną magią, także powierzona im robota całkiem im się uśmiechała. Nie uśmiechał się natomiast kędzierzawy chłopak stojący im na drodze. 

         Tego dnia zdolności regeneracyjne Jezusa zostały wystawione na najwyższą dotychczas próbę. Nie skłamię mówiąc że niedaleko pada jabłko od jabłoni. Tym razem to syn spoczął obarczony ciężkimi ranami po walce której nie sposób było wygrać. Choć zdołał uciec i ujść z życiem, nie czuł się ani trochę zwycięsko. A przynajmniej dopóki grupka ubogich mieszkańców nie znalazła go siedzącego pod starą skrzynią w jednej z opustoszałych uliczek. Niby nie było to siedzisko godne potężnego Tronu Pańskiego, a nasz obrońca uciśnionych wydawał się całkiem zadowolony.

         Ujrzawszy twarze zmartwionych sąsiadów, w jego głowie nie narodził się pomysł na zawiły plan, a proste ludzkie uczucie. Chęć ochrony wszystkiego co mu bliskie. Wszystkiego co ludzkie. Porażka której zaznał tego dnia stać się miała zatem nie tylko pierwszą, ale i ostatnią w jego karierze. I zamierzał mieć pewność że cały świat się o tym dowie. 

         Wszyscy, tak jego przeciwnicy jak i przyjaciele, ponieśli wieść dalej. Wieść o dobrotliwym cudotwórcy patrzącym na każdego człowieka jak na równego sobie. Wieść o niebezpiecznym dziwaku nakłaniającym ludzi przeciwko królewskiej władzy. Wieść o budowniczym i niszczycielu. O człowieku mającym się za nadczłowieka. 

         Ludzie mieli o nim różne opinie. Jedni otwarcie knuli przeciwko niemu, inni pragnęli kroczyć jego ścieżką. I choć zdania o tym jegomościu, tak wówczas jak i w moich czasach pozostają nie lada podzielone, jedno jest pewne. Gdy jego ludzka skóra przestała zakrapiać krwią starą skrzynię w jednej z Jerozolimskich uliczek, Ojciec ujrzał połysk nad połyskami. Tak jasny że było go widać chyba z każdej krainy w Sferze Sacrum. Tak silny, że żadna boska powieka nie była go w stanie uniknąć. Większość uznałaby za jego źródło pokrzepione dusze otaczające jego śmiertelnego syna. Sam stwórca patrzył jednak na zatrważająco ostrą igłę szykującą się do zastrzyku energetycznej gotówki. 

***

         Gdyby w tych czasach Ziemią rządzili ci sami bogowie, którzy zamordowali Adama i Ewę napromieniowanym pyłem kosmicznym, wszystko byłoby takie proste. Wystarczyłby zaledwie jeden, choćby i najsłabszy z nich wszystkich. Miliony naelektryzowanych komet szalałoby między orbitą a skorupą Ziemską. Pole grawitacyjne zaczęłoby dosłownie ściekać z powierzchni pękającej planety, rozdrabniając każdą krainę oraz ślad po organicznych formach życia. A kiedy rozgrzałaby się do poziomu białego karła, taki nieśmiertelny pozbierałby zabawki i bezterminowo zamknął Układ Słoneczny. Niestety, tamtych bogów już nie było. Zamknęli to oni rozdział historii w którym choćby pomyśleliby o takim prostactwie i bestilstwie. 

         Na radykalne działania wojenne czas skończył się znacznie szybciej niż myśleli. W obliczu tak nagłego wzrostu sił Nieba, każde ich posunięcie musiało być idealnie zaplanowane. To co kiedyś przypominało pojedyncze oddziały aniołów, teraz stało się gigantycznym rojem wirujących gałek ocznych. Wściekłe hordy aniołów zwalały się na panteony niczym huragany białych skrzydeł. Bóstwa nie miały nawet czasu dobrze przyjrzeć się działalności Jezusa, bo co chwila musiały lecieć do jakiejś krainy i odpierać żarłoczne fale niebiańskich bestii. Każde jedno starcie ograniczało się do dwóch kwestii – unieruchomienia jak największej ilości wrogich jednostek oraz namierzeniem ich szefa.

         Ten bezforemny starzec właśnie zasłużył sobie na najwyższy stopień zagrożenia, czyli ten, którego na dobrą sprawę jeszcze nigdy nie znali. Widmo zagłady boskiej rasy z każdą chwilą stawało się coraz realniejsze. Rozszalałe macki obracały panteony w drobny mak, podczas gdy mroczne oczka łakomie łypały na wszystkich ocalałych. Duch walki podupadał wraz z krainami. I choć Ojciec ani myślał tknąć ich drogocennych rdzeni, domeny bogów pustoszały, pozostawiając za sobą tylko smród porażki. Polegli nie posiadali już bowiem ciał zdolnych się rozłożyć. Lęk przed nieuniknionym końcem panoszył się w boskich myślach niczym epidemia bez szczepionki. Kolejne lata przyniosły za sobą żniwa krwawsze niż cokolwiek czego zaznała cała Sfera Sacrum.

         W tym samym czasie, żaden z ich wyznawców żył tak, jakby nic się nie stało.

         – Bo przecież nic się nie stało, prawda czcigodny Belenusie?

         – A i owszem, śmiertelniku – mówiła dumnie zapłakana Morrigan udając zmarłego w zeszły wtorek przyjaciela. – Opowiadaj lepiej jak się sprawuje twój nowy cielaczek!

         Sam już nie wiem czy to dobrze czy źle że trzymali ich w niewiedzy. W końcu co mieliby zrobić gdyby ktoś przekazał im prawdę? Zabić wszystkich Żydów? Nawet w moich czasach niejeden posiadacz broni masowego rażenia ma tego typu marzenia. Niemniej, pozostają one dalekie od rzeczywistości. Podobnie w przypadku czternastego roku naszej ery. Niezależnie jak bardzo nie byli bogom potrzebni, nawet cała populacja razem wzięta nie potrafiła pomóc im zabić choć jednego żołnierza Nieba. 

         Co się jednak tyczy pana rzeczonych żołnierzy, spoglądał na dokonaną przez siebie rzeź i wiedział on że wszystko co uczynił było bardzo dobre.

         Za sprawą spragnionej boskich serc armii, z bitwy na bitwę coraz bardziej zbliżał się do odzyskania swego świata. Irytował go jedynie fakt, że mimo tak wielu obróconych w niebyt bliskich, żaden z jego wrogów ani myślał o kapitulacji. Naturalnie zdarzały się desperackie próby zawarcia sojuszu, jednak Ojciec nie urodził się wczoraj żeby nabrać się na tego typu próby infiltracji. Najodważniejszych czekała zatem specjalna kara. Poza tym, nawet gdyby któryś faktycznie pragnął stanąć razem z nim po zwycięskiej stronie, nie zamierzał skorzystać z oferty. Wszystko co osiągnął zawdzięczał własnej myśli. Własnej idei. Niezależnie od ceny, nie zamierzał zwyciężyć tej wojny dzięki tanim chwytom. 

         Cóż, pozostali bogowie wyzbyli się tego typu ograniczeń.

         Jeśli desperacja miałaby swych patronów, ostatnie boskie siły oporu nadawałyby się wręcz idealnie. Podobnie jak kiedyś ludzkość ocaliła ich od wiecznej nudy kosmosu, teraz miała szansę ocalić ich od rychłej śmierci z rąk bezcielesnego maniaka. Któż by pomyślał że historia zdoła zatoczyć takie koło…

         Ja. Ja bym tak pomyślał.

         Obserwując modlących się w tym okresie ludzi, zauważyłem bowiem że niektórzy zaczynali dość dziwnie się zachowywać. Wyobraź to sobie: Jesteś powszechnie szanowanym nubijskim generałem. Masz żonę, dzieci i przyjaciół gotowych skoczyć za tobą w ogień. Na polu bitwy przebiłeś mieczem niejednego męża, a jednocześnie cieszysz się uznaniem wśród mieszkańców swego miasta. Pewnego dnia klęczysz przed ołtarzem swego ukochanego bóstwa dziękując mu za to wspaniałe i dostojne życie. Nagle, lekko zdyszany głos przyćmiewa twoje myśli. Wybrzmiewa z samego wnętrza ciebie. Słyszysz jak sam czcigodny Mandulis mówi że zostałeś wybrańcem. Każe ci ruszyć aż do Jerozolimy żeby zabić jakiegoś typa o którym słyszałeś raz i to od jakiegoś pijanego wędrownego kupca. Bóstwo obiecuje ci sławę, wieczną chwałę i swoje błogosławieństwo. Dlaczego masz to zrobić? Kim jest ten cały Jezus? Czy w ogóle masz z nim jakiekolwiek szanse?

         Na te dane nie masz co liczyć. Jeśli naprawdę wierzysz w wielkiego Mandulisa, wypełnisz swoje przeznaczenie. I wypełniali je także inni pechowcy zmuszani do walki w cudzej wojnie. I było ich całkiem sporo. Niezależnie czy trafiło na wojowników, zabójców, wpływowych przestępców czy nomadycznych mistrzów pradawnych sztuk magicznych. Większość, na samą myśl o byciu „wybranym przez boga”, już ostrzyła sobie nóż na cudacznego żydka. 

         Mając zaledwie szesnaście lat, Jezus znalazł się na celowniku najpotężniejszych ludzi mej planety. W końcu tylko najlepsi z najlepszych byli w stanie pokonać barierę Atlantyku, Sahary czy Himalajów by tylko dotrzeć do celu swoich panów. A przybywali ci oni chyba z każdego istniejącego narodu. Z każdego klanu, organizacji, plemienia czy gildii. Wszyscy którzy pragnęli udowodnić swą wierność lub zwyczajnie sprzątnąć krętacza szarlatana, jeden po drugim lgnęli do Jerozolimy.

         Rozpoczęto polowanie na Jezusa. A przynajmniej tak widzieli to bogowie.

         Ludzie byli bowiem słabi, krusi i żałośni jeśli chodzi o czystą potęgę. Bez magii czy wymyślnej broni nie stanowili zagrożenia nawet dla głupszych od siebie zwierząt. Twierdząc że boży syn jest jednym z tych właśnie ludzi, wydali na siebie ostateczny wyrok. Znaczy się, na siebie oraz swoich wiernych wyznawców.

         Moce, które Jezus posiadł jako człowiek stanowiły dlań kompletną nowość. Starając się za wszelką cenę dorównać prawdziwemu sobie, nie omieszkał zadbać o ich udoskonalanie. Podobnie jak za niemowlaka opanowywał przemieszczanie się za pomocą dwóch nóg, obecnie szkolił się w dziedzinie swych wybitnych zaklęć. Całymi godzinami, testował nowe formułki, nie dając popalić drewnianym kukłom treningowym. Od kiedy załatwił swemu ziemskiemu tacie pracę w największym zakładzie ciesielskim w mieście, i tak miał ich na pęczki. Nie obawiał się więc że zbytnio je przypali, zmrozi czy rozsadzi klaśnięciem dłoni. Może i w życiu, powiedzmy, zawodowym posługiwał się głównie magią, nie stronił też od prostych treningów siłowych. Ulepszanie organicznych mięśni oraz stawów było bowiem drugą ulubioną rzeczą jaką umożliwiła mu śmiertelna powłoka.

         Podczas gdy za dnia trenował ciało, noce poświęcał na nauce teoretycznej swej nowej sztuki. Ojciec nie szczędził mu bowiem wykładów o przepływie energii w ludzkim organizmie oraz pomysłów na nowe zaklęcia. Mniej więcej na tym mijały mu nastoletnie lata ziemskości – na próbie poznania i zrozumienia własnych ograniczeń. I chociaż Jezus wiedział że rośnie w siłę, nigdy nie miał okazji jej porządnie przetestować. No bo ile można naparzać tych całych Rzymian? Albo nawadniać plony podczas suszy? Stwórca pragnął od niego jedynie cudów oraz publicznego głoszenia prawd, więc nie miał co liczyć że da mu coś ciekawszego do roboty. Pewnie dlatego zawsze gdy otaczał go tłum wiernych fanów, jego myśli krążyły w zupełnie innej przestrzeni. 

         Chłopak potrzebował czegoś więcej niż tylko miłych słów i prawienia morałów. Pragnął wyzwania. Testu wszystkich postępów jakich dokonał w tym fizycznym ciele. Można więc chyba śmiało stwierdzić, że kocioł jaki zgotowali mu bogowie przepełniło go szczerą dziecięcą radością.

         Kiedy Diabeł dał Ojcu cynk o tym co się święci, ten natychmiast zwrócił się do mesjasza.

         – Miej na uwadze swój wizerunek, mój synu – oznajmił stanowczo, jakby Jezus już coś przeskrobał. – Poziom twego życia ziemskiego jest bowiem równy bezpieczeństwu twej rodziny niebiańskiej. Choćbyś i miał sczeznąć, nie masz prawa być tym, który rozpoczyna konflikt. Tyś drugą połową mego jestestwa. Tyś tym, który zwadę wszelaką będzie kończyć!

         Każdy kto zechciał mu grozić czy wyzwać na pojedynek, musiał więc uderzyć go jako pierwszy. Nieważne czy był to sztylet, maczuga, harpun, pazury tygrysa czy pięść ducha. Na jego szczęście, większość zamachowców traciła wszelkie opory gdy tylko orientowała się że ich potężny cel nadal paraduje z dziewiczym wąsem. Wąs ten jednak okazywał się niezwykle zwodny…

         Jezus przyjmował każdego kto się nawinął. Czy to jakiś ninja atakował go pod osłoną nocy czy pikt wyzywał na publiczny pojedynek, on nie widział szczególnej różnicy. Nie znał też większości języków swoich gości więc zazwyczaj od razu przechodził do konkretów. Krzyk, świst ostrza, ryk dzikiej bestii… W skrócie – znak że może przejść do obrony. Oczywiście „obrona” w jego wykonaniu jak żadne inne słowo zasługiwała na cudzysłów. Ile on obił mord do nieprzytomności to sam nie potrafiłem zliczyć.

         Niemniej, dopóki jego przeciwnicy nie zagrażali miastu, walczył by ogłuszyć, a nie zabić. Mógł sobie na to pozwolić. Bo choć rozgryzanie niespotykanych taktyk ludzi z kompletnie innych stron świata stanowiło nie lada wyzwanie, tak nie zetknął się jeszcze z takim, po którym nie miałby ochotę na następnego. Zaklęcia latały w te i we w te. To drżała ziemia, to wirował świetlisty bicz… Zszokowani przybysze próbowali niemal wszystkich metod mordu znanych w ówczesnym świecie, jednak nic nie dawało rady młodemu Żydowi. Niezależnie od znajomości technik, fizycznej siły czy doświadczenia bojowego. W starciu z głodnym wrażeń bożym synem, każdy kończył co najwyżej marnie.

         Nie ma co, ludzka powłoka na dobre przypadła mu do gustu.

         Przez kolejne lata swego życia umilał sobie dni pełne kazań kolejnym pasmem potyczek z najemnikami bogów. Po tym czasie nawet zmyślne pułapki przestały robić na nim wrażenie. Zdarzało mu się nawet specjalnie kompromitować rywali, by przynajmniej zranić ich uczucia zamiast ciał i zniechęcić do dalszej walki. W końcu nic nie przynosiło mu większej satysfakcji ze zwycięstwa niż wróg pokonany potęgą miłosierdzia. Niestety, sprawy prędko się pokomplikowały.

         Podczas długiego starcia z celtyckim druidem Cepiorem, chcącym zamienić się w ogromne niszczycielskie drzewiszcze, mesjasz zmuszony został do nieodwracalnego czynu. Chcąc zapobiec transformacji zdolnej zmiażdżyć korzeniami całą kamienice, miotnął w niego celnie wymierzoną błyskawicą. Barbarzyńca nie miał szansy nawet wydrzeć się z bólu, bo zwyczajnie rozpadł się na odłamki przypalonej kory. 

         – Nie… – wymamrotał przerażony, spoglądając na spopielone ciało zamachowca. Próbował złożyć ręce do modlitwy, lecz te za mocno się trzęsły. – Ja… Ja nie chciałem człowieku… 

         Czuł jak rozsierdzona boska moc gotuje się w jego duszy niczym strzelający w czajniku wrzątek. Wiedział że zaraz eksploduje. Wpieniony jak buldożer Ojciec już miał zgotować mu opiernicz tysiąclecia, gdy spostrzegł reakcję świadków całego zdarzenia.

         – Nie dość że mądry i uprzejmy, to jeszcze w boju uzdolniony! – krzyczeli uradowani mieszkańcy Jerozolimy. – Niech żyje Błogosławiony! 

         Może to dlatego że w starciu tym nie przelał żadnej krwi prócz własnej, a może po prostu cieszyli się że mają ten zaszczyt mieszkać w tym samym mieście co ta mistyczna postać. Co z tego że przyciągał największych zakapiorów planety jak jakiś chory magnes. Miał przekozaczone moce i potrafił zrobić z nich dobry użytek. Tylko to się liczyło. Z resztą, i tak rozkładał na łopatki każdego potencjalnego siewcę pożogi. Chociaż na co dzień kroczył ścieżką pokoju i zrozumienia, w obliczu zagrożenia niewinnych potrafił pokazać prawdziwe kły. Czyż nie był to dualizm ludzkiej egzystencji w swej najpiękniejszej postaci? Przy kimś takim, ludzie mogli się więc czuć nie tylko oświeceni, ale również bezpieczni. 

         Mijały lata, a Jezus z Nazaretu dalej pławił się we własnej satysfakcji. Stał się istotą silną nie tylko umysłem i duchem, ale również ciałem. Istne uosobienie ludzkiego potencjału. Ten, którego podziwiali mężczyźni, kobiety i dzieci. Człowiek, którego grono wielbicieli powiększało się z każdą odbytą walką czy kazaniem. Dla wielu także poczciwy młodzieniec z sąsiedztwa, nauczający wszystkie dusze pragnące go wysłuchać. A gdy młodzieńczy zarost zaczął przyozdabiać jego kanciastą szczękę, pojął że to ciągnące się niby w nieskończoność piękno, stanowiło ledwie początek tego co śmiertelni nazywają życiem.

         Co się jednak tyczy nieśmiertelnych… mieli, delikatnie mówiąc, przesrane. Im więcej ludzi powoływali do zabicia kogoś kto im się nie podoba, tym bardziej tracili na wizerunku. Spora część z nich przestała być już bowiem nieomylnymi kosmicznymi bytami, a zwykłymi desperatami dzwoniącymi do co drugiej osoby zdolnej utrzymać miecz w rękach. Najgorsze były jednak przypadki, kiedy ktoś brał ich za demony próbujące wedrzeć się im się do głowy. Po zaliczeniu kilku tego typu kolosalnych kompromitacji, wsparcie ziemskich wojaków wygasało jako opcja ocalenia boskiego rodzaju.

         W Sferze Sacrum nastał czas doprawdy okrutnej ery. Podczas gdy za Jezusowi zaczęły oglądać się rówieśnice, sojusz panteonów rozpadł się w drobny mak. W obliczu nieustających anielskich chmar, tłamszenie się w zbitej grupie i tak nic by nie dało. Rozproszenie się między krainami zdawało się jedyną rozsądną opcją. Maleńkie, acz troszczące się o siebie grupy przemieszanych panteonów, zaczęły krążyć między ruinami upadłych domen. Za swój jedyny cel obrały przetrwanie oraz wykradanie ogromnych zapasów mocy magazynowanych w sercach krain. Jak nie ciężko się domyślić, w krainach monitorowanych przez armie anielskich gał, i jedno i drugie przychodziło im coraz ciężej.

         Zapędzając najpotężniejszych bogów w kozi róg, Ojciec ani myślał spowalniać postępu swych działań. Zbliżał się do upragnionego końca ogromnymi krokami, depcząc przy tym co ostało się po samozwańczych władcach jego planety. Na tym etapie, nie musiał nawet opuszczać Nieba. Wysyłał hordy aniołów tam gdzie znajdowali się ostatni niedobitkowie i kazał im dostarczać drani prosto przed swój biały tron. Pragnął bowiem zaprezentować im swą boską krew, która od przeszło pół milenium zdobiła jego siedzisko. Nie zamierzał jej zmywać. Chciał by ślad po jego pierwszej porażce stał się ostatnim co ujrzą ci, którym ją zawdzięczał.

         A jak już w temacie wzroku jesteśmy, powrót do Nieba pozwolił mu oddać się błogiej obserwacji świata. Zawsze gdy spoglądał na tę wielobarwną Ziemię, przepełniało go kojące poczucie dumy. Jego synowie spisywali się na medal, człowiek darzył go coraz większą miłością, a bogowie…

         Cóż, w przeciągu ostatnich dwudziestu lat uprzątnął znaczną część tego bałaganu. A że nie zwykł zamiatać niczego pod dywan, wszelki brud trafiał prosto do kosza. Najbardziej dziwiło go jednak to że przez cały ten czas, ani jeden nie zechciał szczerze błagać go o litość. To on okazywał im miłosierdzie, a ci nawet nie rozważali by z niego skorzystać? Przecież w każdej chwili mogli opuścić obręb Ziemii i dalej bujać się po kosmosie. Nie dość nabrali doświadczenia żeby zrobić sobie jakieś życie od nowa? Najwidoczniej nie mierzyli tak wysoko jak on. Chyba nic się przez te eony nie zmieniło… Zamiast wziąć się do porządnej pracy, nadal woleli iść po linii najmniejszego oporu. Kiedyś oznaczało to nudności i kiepskie samopoczucie. Dziś jednak oznaczało to zrzut do najgłębszego zsypu egzystencji.

         Podczas gdy mieszkańcy Bliskiego Wschodu doświadczali kolejnego religijnego przełomu, a Ojciec do woli przecinał boskie grdyki, Diabeł nie miał żadnego konkretnego zajęcia. Święcie przekonany że jego rodzina ma już zwycięstwo w kieszeni, powrócił na Ziemię, oddając się swej ulubionej rozrywce.

         Zwiedzał każdy kąt, olewając wszelkie ograniczenia stawiane niegdyś przez stwórcę. Bo w końcu kto niby miał go teraz capnąć? Staruszek przydzielił mu prywatnego anielskiego ochroniarza imieniem Michael, więc żaden bóg nawet by się nie zbliżył. Sam nieśmiertelny paniczyk z początku nie zamierzał dać sobie wcisnąć niańki i próbował go zgubić, lecz kiedy zdał sobie sprawę że to postrzępione szare bydle jest podległe jego myślom, mianował go swym pierwszym sługą. Musiał w końcu jakoś zrekompensować ostatnie lata wchodzeniu papie w cztery litery i samemu poczuć odrobinę władzy. A że na jednym podnóżku poprzestać nie zamierzał, ruszył na poszukiwania kolejnych, jeszcze żałośniejszych. Ludzie potrafili dostarczyć mu pożądanych wrażeń niezależnie od dekady. Nie bez powodu właśnie ich obrał sobie na cel swej kolejnej ziemskiej eskapady. Jako że nie zamierzał być gorszy od śmiertelnego brata, postanowił raz jeszcze olać sprawy Nieba i nauczyć się paru niezgorszych sztuczek na własną rękę. W tym procederze człowiek był wręcz niezbędny. Boska moc w połączeniu z duszą potrafiła wywołać nie takie cuda na kiju, więc potwornie intrygowało go jak zareagowałaby z czymś… zgoła innym. Na przykład takim Czystym Chaosem. Nie miał co jednak dzielić skóry na niedźwiedziu – nim mógł rozpocząć pracę nad własną religią, musiał najpierw znaleźć inspirację. Otrzymał przecież od Ojca sowitą wypłatę, którą trzeba było mądrze spożytkować. Sam nie do końca wiedział czym ma być jego następne wielkie dzieło. Łudził się jednak że przynajmniej po tym wszystkim nie będzie się go musiał wstydzić.

         Wystarczyło tylko poczuć ławicę drobnych impulsów tego świata, by zapomnieć o mękach jakie zawdzięczał rodzinie. Tak maleńkich, a zarazem czule muskających jego płonące jestestwo. Miał dość tego całego szpiegostwa, ucieczek i wiecznego posłuszeństwa. Kłujące po oczach krainy przyprawiały go o zawroty głowy, a wiecznie chwalący młodszego staruszek, z pewnością nie poprawiał tego stanu. Był mu jak cegła na gołe rany.

         – No nareszcie… – pomyślał, zanurzając się w jednym z andyjskich wodospadów. Woda bulgotała od jego żaru, a ryby pływające w jeziorze pod nim, zaczęły wypływać na powierzchnię do góry brzuchami. Było mu tak błogo że aż sam musiał powstrzymywać się od jęków. 

         – Nareszcie mogę pomyśleć o sobie samym… – Zerknął na wiszącego w powietrzu Michaela, łypiącego nań dziesiątkami tępych ślepi. W świetle górskiego popołudnia był równie brzydki. Mimo to, był jedyną istotą we wszechświecie jaką Diabeł miał na każde swoje skinienie. Oczywiście na razie.

         – Podejdź no tu i mnie masuj- rozkazał wyniośle. – Byle czule i z wyczuciem, kmiocie.

         Anioł podleciał do chlupoczącego wodospadu, wyciągnął grube macki ku płomiennemu szefowi lecz te przeniknęły tak przez niego, jak i wodospad. I tak jak dystans między wymiarami nie zaskoczył nikogo, Diabeł westchnął ciężko, ewidentnie zawiedziony.

         – No wybacz mi paskudo, ale na sucho nie dam ci się dotknąć. Z ciebie to nawet parawany nie zrobię, bo i słońce przesiąka przez ciebie jak przez lichą szmatę. Także albo prędko wykombinujesz jak rozpieszczać mnie na dystans, albo się pogniewamy… 

         Choć powiedział co powiedział, doskonale widział nieogarnięte ryło tej sinej kluchy. Nie mógł zmusić go do czegoś, czego zabrania mu własna fizjonomia, a że darcie się na prymitywa w sumie też niewiele by mu dało, zaczął rozmyślać nad potencjalną trzecią opcją.  

         Wbrew temu czego by pragnał, szkarłatne jabłuszko jakim przyszło mu być nie upadło tak daleko od Ojcowskiej jabłoni. Bo kiedy nad nasz młody nieśmiertelny rozmyślał nad drogą jaką obierze, jego twórca rozpatrywał tę, którą kroczył już od dłuższego czasu.

         Śmierć nieśmiertelnych czy też kres wiecznych – nazywaj to jak chcesz, ale dla mnie zawsze będzie to po prostu ironia losu. Niezależnie za jakiego świetnego gościa ma go połowa dwudziestowiecznego świata, jedno trzeba Ojcu przyznać. W czasach swej największej dominacji chyba zapomniał o znaczeniu pewnego dwusylabowego rzeczownika na piętnastą literę alfabetu – litości.

         Niezależnie jaki aspekt mego świata reprezentowali w oczach śmiertelników, za jedyne przeznaczenie pozostałych bogów uznawał bycie zmiażdżonym pod swym świetlistym śródstopiem wzmacnianym żeliwnym buciorem. Mimo iż każdy jeden przewyższał anioły inteligencją oraz zdolnościami, nasz twórca znał swoje priorytety. Nikt poza jego rodziną nie miał prawa bezcześcić tej planety swym plugawym jestestwem. Nie zamierzał spocząć dopóki blask świętego Nieba nie pozostał ostatnią iskrą pośród zgliszczy boskich krain. Wtedy i tylko wtedy, mógł powrócić do roli prawdziwego Ojca. Prawdziwego stwórcy, istniejącego by kreować, a nie niszczyć. Miał przecież tyle nowych projektów… Zbadać głębie oceanów oraz nieprzebyte dżungle. Poznać wszelaką ludzką kulturę oraz obyczaj. Dokonać tego, o czym marzył przez ostatnie trzy miliardy lat i w końcu upewnić się że jego potomkowie darzą go tym wspaniałym uczuciem. Tym samym dla którego, poświęcił swe serce. Tym samym, w imię którego opuścił biednych tytanów. Tym samym, przez które wymordował w pień niemal cały swój gatunek. A jak już o tym, jego przerwa na bujanie w obłokach właśnie dobiegła końca. Najpierw niedobitkowie, potem spełnienie. Ostatni boscy głupcy stawiający mu opór nie zlikwidowaliby się przecież sami.

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

dziesięć − 9 =