Rodzice swoich rodziców. Czym jest parentyfikacja?
3 min readZajmą się młodszym rodzeństwem, bo rodzice zmęczeni po pracy. Przygotują obiad, zrobią zakupy, posprzątają w chałupie, bo mama znowu źle się czuje, a tata jest zajęty i nie wolno mu przeszkadzać. Nie złoszczą się, są uczynne, niczego nie chcą i są wyjątkowo zaradne jak na swój wiek. Za to zazwyczaj nagradzane są dobrym słowem. A jak jest naprawdę?
Parentyfikacja to zjawisko, kiedy dziecko staje się rodzicem swojego rodzica. Traci przez to swoje dzieciństwo, ale i dostęp do prawdziwego obrazu siebie. Ta rola opiekuna wymaga wyrzeczenia się własnych potrzeb, dlatego jest to na tyle bolesne dla rozwijającego się młodego człowieka. Nie można nazwać tego jednak cierpieniem samego dziecka, nie. To cierpienie pokoleń – kompletnie obustronne i ciągnące się w czasie. Bez profesjonalnej pomocy trudno do niego dotrzeć. A jak się dotrze, to czasem nie wiadomo co z nim zrobić. Raport UNICEF z 2017 roku wskazuje, że na całym świecie około 150 milionów dzieci jest objętych parentyfikacją, co stanowi około 10% wszystkich dzieci.
Są miliony powodów – ubóstwo, niedojrzała osobowość rodzica, patologie, uzależnienia… Można wymieniać w nieskończoność, lecz pamiętajmy, że to w żadnym stopniu nie są usprawiedliwienia. Przykro się patrzy na to ile schematów dziedziczymy po naszych mamusiach i tatusiach. Na tyle przykro, że czasem trudno spojrzeć nam w lustro i iść do przodu. A bo musimy rozstrzygnąć ich kolejną spinę. A bo musimy ich przypilnować, bo znowu przesadzili z alkoholem. A bo musimy być dokładnie tacy, jacy oni sobie wymyślili.
Kiedyś to było niewyobrażalne, nie rozmawiało się otwarcie o uczuciach dzieci, problemach w ich wychowaniu. Był to jeden z wielu tematów tabu, o którym nie wypada mówić, bo wstyd. Nazwę jednak rzeczy po imieniu. Parentyfikacja to po prostu zaniedbanie. To przemoc niewerbalna, która blokuje emocje. Cicho puka w okno, gdy chcę spokojnie spać. Mimo strachu, po 5 minutach ją zignoruję, bo przecież „dam sobie radę sama”. To ułomne wychowanie naucza jak nie potrzebować, a bagatelizować.
Jestem – i to podkreślam w razie co – daleka od krytyki każdego możliwego rodzica na świecie. Pragnę jedynie uświadomić innym, a nawet i sobie na przyszłość, że dzieci nie są perfekcyjne. Nie są odpowiedzialne za nasze czyny. Nie zawsze będą obecne, współczujące. Nieszczęścia rodzica są dla nich zawsze zbyt wielkim obciążeniem, nie mogą im w żaden sposób zaradzić. Jeśli nie wyznaczymy odpowiednich granic, to urządzimy im okropne piekło. Trzynastolatek, siedmiolatek, czy dziesięciolatek nie jest dorosłym. I nigdy nie będzie.
Nasze role jako dorosłych polegają na zapewnieniu dzieciom opieki, wsparcia i odpowiednich warunków do wzrostu. W ten sposób pomagamy im budować zdrowe fundamenty na przyszłość i dajemy im szansę na spełnienie swojego potencjału, zachowując jednocześnie piękno i niewinność dzieciństwa, które jest niezastąpione. Mają prawo do odkrywania świata w sposób, który odpowiada ich wiekowi i dojrzałości.
Nikt nie jest gotowy na bycie rodzicem. Nawet jeśli się to planuje i zakłada konkretną datę. I nawet jeśli jest to wypadek przy pracy. To jest oczywiście jak najbardziej akceptowalne i naturalne. Żaden człowiek nie jest w stanie przewidzieć tego jak w przyszłości wychowa swojego brzdąca. Należy nad tym nieustannie pracować.
Teraz tylko jeszcze tak na wszelki wypadek…
Kochany drogi rodzicu, jeżeli rzeczywiście szukasz przyjaciela-pocieszyciela-speca od dźwigania twoich zmartwień, to zajrzyj w głąb siebie. A dziecku pozwól być twoim dzieckiem.
Tekst autorstwa Mai Domżalskiej