Hollywoodzki potop
3 min readCo się stanie, gdy hollywoodzki reżyser zabierze się za ekranizację biblijnej opowieści o potopie? Darren Aronofsky zainspirowany epicką historią odwagi, poświęcenia i nadziei postanowił nakręcić na nowo historię bożego wybrańca. „Noe: wybrany przez Boga” to film luźno interpretujący starotestamentową Księgę Rodzaju.
Noego chyba nie trzeba nikomu przedstawiać. Historię mężczyzny wybranego przez Boga, by ocalić ludzkość przed zagładą wszyscy z nas doskonale znają. Kain zabijając Abla uruchomił domino nieprawości, a Bóg nie przebiera w środkach i niebawem zatopi tych, którzy nie dostaną się na Arkę. Noego (w tej roli Russell Crowe) poznajemy, gdy stąpa po świecie spustoszonym przez niewdzięczną ludzkość. Jako jedyny sprawiedliwy dostaje zadanie ocalenia zwierząt przed zagładą.
Szpakowaty Crowe jako Noe wydaje się być dobrotliwym patriarchą. Szybko jednak okazuje się, że dana mu misja wiąże się z dokonaniem ludobójstwa. Reżyserowi nie do końca wyszła zmiana Noego z kochającego ojca w tyrana trzymającego w szachu całą rodzinę. Grany przez Crowe’a bohater jest gburowaty, niewzbudzający sympatii. W scenach obrony Arki przed legionem bezbożników Tubal-Kaina (Ray Winston) przypomniał widzom legendarnego Maximusa z „Gladiatora”.
Film ratuje gwiazdorska obsada. Poza Russellem na ekranie mamy okazję zobaczyć Jennifer Connelly, w roli żony biblijnego wybrańca oraz Anthony’ego Hopkinsa (mistyczny Matuzalem), który jak zawsze jest demoniczny. Aronofsky wzbogacił historię Noego o dodatkowe postaci. Spośród nich najciekawsza wydaje się być pasierbica i późniejsza żona jednego z synów Noego, Ila (Emma Watson), która odgrywa decydującą rolę w dramacie.
Jedyne czego nie można odmówić „Noemu” to rozmach inscenizacyjny (za zdjęcia odpowiedzialny jest Matthew Libatique). Film jest niezwykle piękny jeżeli chodzi o barwy. Na uwagę zasługują spektakularne sceny samego kataklizmu, ale również piękne sekwencje przedstawiające powstawanie świata. Końcowe widoki Ziemi po klęsce zapierają dech w piersiach. Interesująco wypadają, znane z Biblii, giganty. Chociaż u boku Noego broniącego Arki przypominają bardziej Transformersy aniżeli biblijne, upadłe anioły.
Starotestamentowe metafory są tutaj tak dosłowne, jakby wycięto je z książek dla dzieci. Chociaż scena, w której cała rodzina spożywa posiłek na Arce przy akompaniamencie wrzasków umierających na zewnątrz ludzi może przyprawić widzów o ciarki na plecach.
Zdarzają się kompozytorzy, których muzyka do filmu zwala z nóg. Niestety w przypadku „Noe” Clint Mansell nie popisał się kreatywnością. Na płycie z filmową muzyką znajdziemy dwadzieścia trzy utwory, ale podczas oglądania filmu nie odczuwa się tej ilości. Przez większość projekcji jest ona mdła i nużąca. Zwraca uwagę w niektórych momentach, ale na pewno nie pozostanie na dłużej w pamięci.
Widzowie, którzy spodziewali się dramatu na miarę „Ostatniego kuszenia Chrystusa” bądź „Pasji” będą zawiedzeni. Reżyser chyba sam nie wiedział w stronę jakiego kina chce pójść: fantasy, czy religijnego. Obraz w założeniu miał być filmem o sile ducha, poświęceniu i nadziei, a wyszło z niego amerykańskie kino komiksowe.