Romans z… komputerem. Recenzja filmu „Ona” (2013)
4 min readSmutna wizja przyszłości – zaawansowana technologia zastępuje prawdziwe, międzyludzkie relacje. Spike Jonze wprowadza nas do świata, gdzie ludzie udają przed samymi sobą, że nie potrzebują innych ludzi. A jak jest naprawdę?
Theodore (Joaquin Phoenix) jest pisarzem, który nie może pogodzić się z rozstaniem. Było mu dobrze ze swoją żoną, ale, jak twierdził, to przez niego i jego zamknięcie na świat zewnętrzny, nie potrafił dać jej szczęścia. Nie mówił nikomu o swoich uczuciach i problemach. Wybrał życie, w którym zamknął się w mieszkaniu, sam jak palec. Grał w gry i skupił się na pracy.
Z czasem jednak Theodore zaczyna tę samotność odczuwać. Dlatego sięga po system operacyjny, który ma mu zastąpić prawdziwą miłość. Tak. Komputer ma grać rolę partnerki dorosłego mężczyzny. Z początku może wydawać się to śmieszne, ale technologia w futurystycznym świecie Spike’a Jonze jest na tyle rozwinięta, że główny bohater rozmawia z urządzeniem jak z realnym człowiekiem. Co gorsze, zbyt mocno się do niego przywiązuje.
Kobiecy głos, który słyszymy przez niemal cały film, należy do znanej większości Scarlett Johansson. Samantha, bo takie imię nosi jej „bohaterka”, nie tylko jest na każde zawołanie swojego „właściciela”, ale także sama inicjuje interakcje. Wysyła za niego maile, odpisuje pracownikom. Promuje nawet napisane przez niego listy u znanych wydawców, nie mówiąc mu o tym. Zaczyna zazdrościć ludziom, że mają własne ciała i dusze. Rozpaczliwie wyznaje Theodorowi, jak bardzo chciałaby go dotknąć i być przy nim. W końcu robi się o niego zazdrosna. Jest na tyle zdesperowana, że samodzielnie wynajmuje surogatkę, która ma za zadanie być jej ciałem, oddając się głównemu bohaterowi.
Komputer posiadający ludzkie uczucia?
W jakim stopniu taki zabieg może wydawać się prawdziwy? Theodore ma mętlik w głowie – momentami trudno mu się przyznać, że kobieta, z którą ma romans i której spowiada się ze swojego życia, jest systemem operacyjny. Z drugiej strony, nie jest gotowy na poważny związek z prawdziwą kobietą. Ucieka od realnego życia, zatracając się w tym wirtualnym, bo tak jest mu po prostu łatwiej. Chciałby mieć przy sobie Samanthę, kocha ją, ale czy gdyby rzeczywiście była obok niego, potrafiłby z nią wytrzymać? Czy Theodore nie zakochał się po prostu w wyobrażeniu o systemie, do którego tak bardzo się przywiązał? Może okłamywał samego siebie? Może było mu tak wygodnie, bo romans z komputerem nie wymagał od niego realnego zaangażowania i jakiegokolwiek poświęcenia?
Theodore zdaje sobie sprawę z sytuacji, w jakiej się znalazł, dopiero w momencie, gdy odkrywa prawdę o swej ukochanej. Samantha prowadzi podobne rozmowy z tysiącami innych osób. A tak samo jak jego, kocha kilkuset innych. W chwili, gdy zrozumiał, że nie może bez niej żyć, musiał pogodzić się z jej stratą.
To, na co zwróciłam uwagę niemal od razu, to piękne, pastelowe kolory. „Ona” ukazuje w bardzo dosadny, a zarazem niezwykle delikatny sposób wizję świata przyszłości. Nie ma w nim scen z gigantycznymi robotami, czipami w mózgach i tym podobnych. To, co jest widoczne, to jeszcze większe przywiązanie do technologii i zaawansowane rozwiązania. Jednak pomimo wyrazistych barw i ubrań bohaterów, ten świat wydaje się ponury. Pod koniec Theodore zauważa przypadkowych przechodniów, którzy tak jak on, nawiązują głębszą relację z głosem z komputera. W takim razie, jak bardzo samotne jest społeczeństwo ukazane w dziele Jonze? Czy świat wirtualny stanie się jedynym, w którym będziemy żyć i się komunikować? A może już tak jest?
Całe szczęście, główny bohater posiada znajomych z krwi i kości. Mowa tu oczywiście o Amy Adams, która wcieliła się w Amy, przyjaciółkę pisarza. Ona również ma styczność z system OS, ale nie zatraca się w nim tak bardzo, jak Theodore.
Gra aktorska Joaquina Phoenixa momentami wprawiała mnie w osłupienie. Grać zakochanego w kimś, kogo nie widać, to sztuka. Rozmawiać przez cały film z kimś, kogo nie widać, to sztuka. Ukazać tak bardzo zamkniętego człowieka, który otwiera się jedynie przed głosem z komputera, to sztuka. Byłam absolutnie zachwycona jego występem.
Choć scenariusz jest nieco przewidywalny, historia Theodora i Samanthy sprawia, że widz nie ma ochoty odejść od ekranu. Całokształt prezentuje się bardzo dobrze. Jedyne, co pozostawiło niedosyt, to zakończenie. Myślałam, że mimo wszystko dojdzie do jakiegoś zwrotu akcji. Może przez tak łagodny koniec reżyser chciał nam coś przekazać? Na przykład to, że po prostu to świat realny jest tym, w którym powinniśmy żyć, rozwijać się i podziwiać go. Czy trzeba to jeszcze bardziej uzasadniać?