Ulubiony autor zawodzi? – recenzja „Zjazdu absolwentów” Guillaume Musso
4 min readZanim zacznę się pastwić, a wierzcie mi na słowo przychodzi mi to z wielkim trudem, podkreślę, że Guillaume Musso znajduje się na mojej liście ulubionych pisarzy. Tym bardziej boli mnie to, jakie rozczarowanie przeżyłam, czytając „Zjazd absolwentów”, który premierę miał w 2019 roku. Zapoznawszy się z zapowiedzią, liczyłam na kolejną bombonierkę tego autora – opakowaną w pudełeczko thrilleru lekko przerysowaną, lecz porywającą historię miłości. Coś poszło jednak mocno nie tak, a mój entuzjazm spadł tak szybko jak się rozpalił.
Tytułowy zjazd absolwentów sprasza na „stare śmieci” Thomasa i jego dawnych przyjaciół. To jednak nie nostalgia za starymi relacjami sprawia, że tak ochoczo wracają w szkole mury. Przyczyną jest paniczny strach przed ujawnienie wstrząsającej tajemnicy sprzed lat. Zimą 1992, w pięknej przysypanej śniegiem scenerii owładnięta miłością do nauczyciela 19-letnia Vinca Rockwell ucieka i znika na zawsze. Nikt nigdy nie dowiedział się, co tak naprawdę wydarzyło się tamtego dnia. Każdy z bohaterów nosi w sobie cząstkę tej tajemnicy, przez co zaczynają ich prześladować demony przeszłości. Czy prawda wyjdzie na jaw? Co stało się z Vincą? Czy wróci? Czy jest szansa dla niej i romantycznego Thomasa?
Czy poznajemy odpowiedzi na te pytania? Tak. Czy odpowiedzi są satysfakcjonujące? Nie. Fabuła, choć brzmi zachęcająco, jest niesamowicie płytka i banalna. Rozwiązania, jakie oferuje nam autor, są rozczarowujące i wydają się jakby wyssane z kolejnej telenoweli dla nastolatków, jakich pełno. Wstęp jest znakomity, napięcie narasta z każdym rozdziałem, robimy się żądni poznania prawdy. I wszystko zaczyna sypać się właśnie w momencie, kiedy dostajemy pierwsze odpowiedzi. Czytelnik ma wrażenie, że otrzymuje niewspomnianą we wstępie bombonierkę, a odgrzewanego kotleta, znane już z literatury rozwiązanie. U Musso jednak są one jakoś dziwnie infantylne. Nic nie trzyma się kupy, zasady logiki leżą. Gdy bohaterowie stają się na celowniku mściciela, świadomego, co wydarzyło się w grudniową noc wiele lat temu, zaczęłam sobie zadawać pytanie, skąd ja znam taki motyw. No tak „Pretty Little Liars”. W „Zjeździe absolwentów” nie ma jednak tej złożoności akcji i szaleńczo pięknych dziewczyn. Problemy wszystkich postaci są takie jakby każde z nich, nawet rodzice, zatrzymali się na etapie szczenięcych miłostek okresu dojrzewania.
I właśnie tu wyłania się też kolejna wada tej powieści. Bohaterowie. Mogłabym określić ich mianem po prostu nudnych, ale nie oddaje to w żadnej mierze istoty tej kwestii. Musso przede wszystkim zbyt romantyzuje swoje postaci. Szczególnie za daleko posunął się przy Thomasie, który swoim stylem bycia przypomina mi Młodego Wertera. Tylko przez moment potrafi wyciągnąć pazur i wziąć sprawy w swoje ręce, co rzecz jasna kończy się tragedią. Jak liściem na wietrze targają nim stare uczucia, wspomnienia, los. Choć to ramię w ramię z nim poznajemy tajemnice z 1992 roku, to w ogóle nie przywiązujemy się do niego. Pozostali bohaterowie również są zbyt nijacy, żeby się z nimi utożsamiać. Brakuje mi w każdy z nich iskry, indywidualności. Jedynym wyjątkiem jest tu zaginiona Vinca, chociaż gdy cała sprawa wychodzi na jaw i ona traci swój urok.
A gdy już mowa o uroku, to koniecznie trzeba wspomnieć o niezwykle barwnych, sugestywnych i szczegółowych do nieprzyzwoitości opisach przyrody, miejsc, pomieszczeń. Są one dziwne, ale to mogłoby się jeszcze obronić. Mogłoby, gdyby oczywiście nie fakt, że zupełnie nie pasują do dreszczowca. Pojawiają się w nieodpowiednich momentach, doszczętnie niszcząc cała atmosferę nerwowego oczekiwania. Rozumiem, że Musso w tej powieści zabiera nas w swoje strony, które z nostalgią przeżywa, ale lepiej niech nie mąci nimi takiej akcji. To, co jeszcze mnie drażniło to monologi głównego bohatera, które przepełnione były nawiązaniami do znanych Thomasowi i autorowi książek, filmów, muzyki. Po pierwsze takie zabiegi mogę być naprawdę ciekawe i dodawać niepowtarzalnego klimatu narracji, ale nie kiedy pojawiają się niemal na każdej stronie. Po drugie zazwyczaj autorzy przy tego typu rozwiązaniach starają się przytaczać raczej kultowe i powszechnie znane konteksty. Tutaj momentami zupełnie nie wiedziałam, o co chodzi. Niejednokrotnie musiałam coś wygooglować, by zrozumieć, co autor miał na myśli.
Nie chcę, by brzmiało to jak negatywna recenzja. „Zjazd absolwentów” nie jest złą książką. Szybko się ją czyta, da się ją połknąć jednego wieczoru pod kocykiem. I jeśli chcecie czegoś takiego, to zapraszam do lektury. Dla mnie jednak, po takim hicie jak np. „Dziewczyna z Brooklynu” chciałam od Musso czegoś więcej. Zabrakło mi tu elementów, które właśnie tam mnie najbardziej urzekły i sprawiły, że rozkochałam się w pisarzu. Mam nadzieję, że to tylko małe potknięcie i francuski autor wróci na stare, dobre tory. Oceniam tę książkę jako poprawną, taką 5/10. Jeśli jednak wymagacie od thrillera prawdziwego dreszczyku emocji, trzęsących się dłoni przy szybkim przerzucaniu kolejnych kartek, to lepiej nawet nie próbujcie. Dla mnie to po prostu smutne rozczarowanie.
Zostawiam za sobą „Zjazd absolwentów” bez żadnych uczuć, całkowicie beznamiętnie, bez refleksji. Nie poruszył on żadnych ważnych, społecznych kwestii, nie poruszył mnie. Nie będę pamiętać tej historii już za miesiąc, a co dopiero za dłuższy czas. Nie wsadzę tej lektury na półkę znienawidzonych książek, ale jestem pewna, że po prostu nigdy nie wrócę do niej myślami.