Lemoniada według Beyoncé, czyli recenzja albumu „Lemonade”
3 min readSzczera do bólu, prawdziwa, bezkompromisowa, inna niż dotychczas – taka właśnie „objawiła” się Beyoncé w 2016 roku, kiedy to całkowicie bez zapowiedzi wydała album „Lemonade”. Świat stanął w miejscu, a sama wokalistka wkroczyła na nowy poziom.
Dziewięciokrotnie nominowany do nagrody Grammy, uznany za najlepszy album dekady m.in. przez agencję prasową Associated Press, najlepszy album roku 2016, a także najlepiej sprzedający się album muzyczny w Stanach Zjednoczonych w 2016 roku. „Lemonade” to prawdziwe dzieło sztuki. Łączy w sobie wiele gatunków muzycznych (m.in. hip-hop, blues, rock, reggae, soul), dzięki czemu każdy utwór zaskakuje, jednakże wszystkie stanowią spójną całość. Sama Beyoncé pokazuje na nim kilka swoich twarzy – od spokojnej, zranionej i nieszkodliwej kobiety, do mocno wkurzonej lwicy, która nie boi się rzucać przekleństw. W piosenkach odnosi się do wielu kwestii politycznych, takich jak rasizm i dyskryminacja, ale również do swojego życia prywatnego. Krążyły plotki, że jej mąż, uznany raper Jay Z, zdradził ją z inną kobietą, jednak czy jest to prawda, wiedzą tylko oni sami. Odbiorcy jedyne co wiedzą to to, co widać i słychać – Beyoncé na swoim krążku ma złamane serce i wykrzykuje wszystkie swoje emocje. Dodatkowo feministyczny przekaz słychać niemalże w każdym kawałku.
Zaczyna się spokojnie – „Pray You Catch Me” to delikatny utwór, stanowiący wprowadzenie do całej historii. Następne „Hold Up” to jeden z tych kawałków, które utkwiły mi w pamięci po pierwszym przesłuchaniu – ma klimat reggae, chwytliwy refren, ale nie jest oczywisty – Queen B dodała do niego kilka partii mówionych. Trzecia piosenka na albumie, „Don’t Hurt Yourself”, to dla mnie największe zaskoczenie i jednocześnie jeden z moich ulubionych utworów rockowych. Na feacie spotykamy się z Jackiem Whitem, znanym z zespołu The White Stripes, który dodaje smaku swoim unikalnym wokalem. Tak zdenerwowanej Beyoncé wcześniej nie widzieliśmy – to jeden z tych utworów, przy których można się „wyżyć” i dać upust wszystkim negatywnym emocjom. Przy „Sorry” z kolei możemy potańczyć i dać ponieść się często powtarzającemu się „Middle fingers up, put them hands high / Wave it in his face, tell him, boy, bye”. W „Sandcastles” artystka mimo delikatnych dźwięków pianina w tle pokazuje swoje możliwości wokalne i trafia prosto w serce.
Kolejnymi artystami, którzy towarzyszą Bey na płycie jest genialny The Weeknd, który zaśpiewał w mrocznym „6 Inch”, James Blake w „Forward” i Kendrick Lamar w przejmującym kawałku „Freedom”. I to właśnie on stał się hymnem wszystkich czarnoskórych kobiet, a co więcej, nawiązuje też do niewolnictwa.
Nie można tu nie wspomnieć o jednym z najbardziej ikonicznych utworów na płycie, który wraz z wyjątkowym teledyskiem (teledysk roku na gali VMA 2016), jest mistrzostwem świata. „Formation” to feministyczny utwór, w którym wokalistka czuje dumę z bycia czarnoskórą kobietą. Energia płynąca z tego kawałka jest niezastąpiona, a sam tekst jak i klip zawierają całą masę ukrytych przekazów, odnoszących się do sytuacji czarnych osób w dzisiejszych czasach jak i do samej kultury afroamerykańskiej.
„Lemonade” jest pełne niespodzianek. Beyoncé ponownie pokazała, kto tu rządzi i nie zawiodła. Warto wspomnieć, że całemu albumowi towarzyszy około godzinny film pod tym samym tytułem. To drugi visual album artystki (pierwszy ukazał się w roku 2013), który sprawdził się znakomicie. Pomiędzy każdym utworem możemy wsłuchać się w krótkie mówione wstawki, które spajają krążek. Całość stanowi niezwykłe doświadczenie artystyczne, do którego wracam bardzo często. Za każdym razem wywołuje u mnie te same emocje, co na pewno było jednym z jego celów. Jeśli jeszcze nie przesłuchaliście tego albumu, zróbcie to. Warto.