Po co mi Berlin w styczniu, czyli szybki wyskok za zachodnią granicę
4 min readMiesiąc – styczeń, czas – szósta rano, miejsce – Gdańsk, okolice dworca w Oliwie, odczuwalna temperatura – coś pomiędzy głęboką Syberią a Merkurym nocą. Idę – a raczej turlam się – w dwóch parach spodni, trzech parach skarpet, trzech bluzach i wielkim szaliku, którym mógłbym owinąć całą moją rodzinę. I marznę. Nadal. Całą drogę myślę tylko o tym, po co mi to. Ten wyjazd, ten pomysł, to wszystko.
Po chwili jednak zapominam o wszystkich nieudogodnieniach, bo ociężała maszyna rusza po stalowych torach i poczyna wieźć mnie w kierunku mojej destynacji na najbliższy weekend. Do miejsca, w którym nigdy wcześniej nie byłem, choć jest tak blisko i w zasadzie zaczęło mi być już z tego powodu wstyd. Za sześć godzin mam wysiąść na stacji Berlin Hauptbanhof i rozpocząć swoją przygodę w stolicy naszych zachodnich sąsiadów.
Zwiedzanie rozpoczynam od Alexanderplatzu – niegdyś kupieckiego centrum Berlina, dziś… kupieckiego centrum Berlina. Jedyną różnicą jest to, że teraz łatwiej nabyć tu ciuchy, modne jedzenie niż woła albo świnię, jak niegdyś. Jest tu również fontanna, która z uwagi na ekstremalną temperaturę podczas mojego wyjazdu została wyłączona z użytku. Już kawałek dalej widać najwyższy budynek w Niemczech – wieża Berliner Fernsehturm, licząca sobie 368 metrów wysokości.
Mam kilka zasad, których trzymam się podczas podróżowania. Miasto poznaję podczas spacerów bez konkretnego planu, staram się na każdym wyjeździe choć raz zjeść coś streetfoodowego. Mam jeszcze zasadę dotyczącą stadionów piłkarskich, które kocham prawie tak mocno, jak samą piłkę. Otóż, aby poznać stadion, nie wystarczy wykupić wycieczki po nim, nawet jeśli ta obejmuje najfajniejsze piłkarskie muzea i pozwala na zerwanie źdźbła trawy z okolic murawy. Najlepszym i jedynym godnym sposobem na poznanie stadionu jest pójście na mecz!
No to idę. A raczej jadę, bo Olympiastadium, mieszczący niemal 75 tysięcy ludzi i wybudowany na Igrzyska Olimpijskie w 1936 roku, leży niezwykle daleko od centrum, właściwie ledwie w granicach administracyjnych miasta. Obiekt robi przeogromne wrażenie. Jest monumentalny, rozłożysty i bardzo dobrze utrzymany, patrząc przez pryzmat tego, że za 17 lat stuknie mu „setka”. Napawam się pięknem architektonicznym, w głowie szumią mi przyśpiewki kibiców Herthy oraz odpowiedzi z sektora gości – fanów Schalke 04 Gelsenkirchen, a dłoniach miętoszę coraz to kolejny jednorazowy ocieplacz dłoni, by nie zamarznąć w tej cudownej scenerii. Mecz kończy się wynikiem 2:2 i wśród ani to ucieszonych, ani to smutnych kibiców berlińskiej Starej Damy, wracam do swojego hostelu, położonego również ledwie w granicach administracyjnych stolicy, lecz zupełnie po drugiej stronie. Po – bagatela – dwóch godzinach jazdy w mniej lub bardziej ekstremalnym ścisku, ląduję w ciepłym łóżeczku, mrugam i… budzę się rano.
Czas na klasykę, a więc najbardziej rozpoznawalne miejsca w Berlinie. Jadę pod Bramę Brandenburską, która setki lat temu służyła jako brama miejska, by w czasie wojny zostać niemal doszczętnie zniszczona, a potem odbudowana i podczas podziału Niemiec służyć jako integralna część granicy pomiędzy stronami Berlina. Dziś pozostaje symbolem pokoju, wolności i zjednoczenia Niemiec. Zabytek jako taki robi identyczne wrażenie jak Wieża Eiffla czy Big Ben. Stajesz, patrzysz, robisz zdjęcie, myślisz, że fajnie być w tak znanym i rozpoznawalnym miejscu i to właściwie tyle. Odhaczone.
Dużo większe wrażenie robi na mnie Reichstag. Ten potężny budynek z końca XIX wieku jest teraz miejscem obrad niemieckiego parlamentu, a wcześniej był placem wielu historycznych wydarzeń, jak choćby niewyjaśniony do dziś pożar w 1933 roku, ledwie kilka tygodni po dojściu do władzy Adolfa Hitlera. Budynek jest kolosalny, wokół kręci się mnóstwo turystów oraz policjantów, a aby wejść do środka trzeba przejść kontrolę bardziej szczegółową niż na większości lotnisk. Całkiem zabawnie wygląda również główne wejście – jest całe szklane, z automatycznymi drzwiami, co niezwykle gryzie się z neorenesansowym stylem reszty budynku.
Kolejny spacer planuję w okolicach Muru Berlińskiego. Powolnym, miarowym krokiem przemierzam setki metrów resztek powalonej w 1989 roku zapory pomiędzy Berlinem Wschodnim a Zachodnim. Dziś, aby odrobinę ożywić ten obszerny kawał szarego betonu i uczcić smutną historię, mieści się tutaj East Side Gallery – wystawa nieprzeciętnych graffiti, stworzonych przez artystów z całego świata. Na długości 1316 metrów jest ich aż 106, co czyni mur największą na świecie galerią sztuki pod gołym niebem. Oglądam głębokie, wieloznaczne malunki i kontempluję rzeczywistość wokół.
Obserwuję Japończyków robiących sobie szalone selfie na tle krwawiących róż i grupkę młodych ludzi, którzy starają się ustawić kolegę tak, by tajemniczy wir chmur wylatujący z namalowanej dziury w murze wyglądał jak jakaś kreskówkowa moc, którą ten tworzy za pomocą złączonych ze sobą rąk.
Chwilę później siedzę już w jednym z dziesiątek berlińskich centrów handlowych, zajadam najlepszego jakiego jadłem, tureckiego kebaba i myślę tylko o tym, jak mogłem myśleć „po co mi to?”. Przecież to wszystko jest cudowne. Nawet nie, że Berlin. Nie monumentalność, nie kultura, nie architektura. Ale po prostu – zwyczajne oderwanie się od szarej rzeczywistości, poznanie czegoś nowego, zatopienie się w czymś obcym. A odmarznięte palce? Przecież napisałem ten tekst samodzielnie, więc chyba da się z tym żyć.