Grammy 2014 w pigułce
6 min readTegoroczną, 56. już, ceremonię rozdania nagród Grammy w Los Angeles, mamy za sobą. Daft Punk, Stevie Wonder, Paul McCartney, Beyonce, Metallica i to wszystko jednego wieczoru! W niedzielę, 26 stycznia warto było zarwać nockę, bo show tego kalibru nie znajdziecie na żadnych „openerach”. Przed Wami vademecum muzycznych Oscarów 2014 dla tych, którzy „zaspali na fajerwerki”.
Jak co roku, amerykańska Narodowa Akademia Sztuki i Techniki Rejestracji podsumowuje ostatnie dwanaście miesięcy w muzyce złotymi gramofonami. Grammy to najbardziej prestiżowa nagroda w tej dziedzinie, więc na swoich ceremoniach gromadzi największe gwiazdy przemysłu muzycznego. Wszystko to ozdabiają niesamowite występy. W tej kwestii, poprzeczka zawsze jest wieszana wysoko, lecz tym razem producenci przeszli samych siebie.
Rozgrzewka
Beyonce musiała obejść się smakiem w tym roku, bo jej album-niespodzianka zaskoczył nas, gdy lista nominacji była już zamknięta. Za to ku radości fanów, pojawiła się informacja o jej nieoficjalnym występie z Jay’em Z. Ostatecznie Kevin Hart, znany komik oraz przyjaciel pary, wygadał się reporterom na czerwonym dywanie i potwierdził plotkę. Chwilę później rozpoczęła się główna ceremonia, którą otwierał właśnie występ państwa Carter. Zmysłowa Bey, ukryta w kłębach gęstego dymu, wykonała kawałek „Drunk In Love”, do pomocy mając jedynie krzesło i swojego męża. Występ był przyjemną rozgrzewką, bo zawsze miło popatrzeć na seksownie prężącą swoje walory Królową. Zawsze.
Kolejny przyzwoity performance to Lorde i jej megahit, „Royals”, za który zgarnęła statuetkę w kategorii Best Song Of The Year. Australijka dostała scenę tylko dla siebie i wykonała singiel z charyzmą muzycznego weterana, hipnotyzując całą widownię. Odrobinę pokraczne wyczucie rytmu, sposób, w jaki zatraca się przed mikrofonem, dojrzałe teksty, mroczny styl. To wszystko tak przerażająco fascynuje i nie pozwala wątpić, że mamy do czynienia z prawdziwą artystką. Podsumowując, dwie statuetki (druga w kategorii Best Pop Solo Performance), świetny występ, więc Lorde może zaliczyć wieczór do udanych.
33 wesela i Daft Punk
Udany wieczór na pewno mieli także Macklemore & Ryan Lewis, którzy teraz pewnie montują sobie w pokojach jakąś ładną półeczkę. No, gdzieś te cztery statuetki trzeba postawić… Panowie zdominowali kategorię Rap (Best Rap Song, Best Rap Album, Best Rap Performance), a wisienką na torcie była nagroda w kategorii Best New Artist, w której pobili między innymi Jamesa Blake’a oraz Eda Sheerana. Podczas ich występu („Same Love”), Queen Latifah udzieliła ślubu ponad trzydziestu parom różnej orientacji i rasy, a na koniec babcia Madonna dorzuciła swoje trzy wokalne grosze. Nie wiadomo, czy ogólne wzruszenie osiągnęło poziom przewidywany przez producentów. Tak czy owak, miejsce na chlubnych kartach historii Grammy, Macklemore i Ryan mają jak w banku.
Kolejni wielcy triumfatorzy tej gali to roboty z krainy champagnem płynącej, czyli francuski duet Daft Punk. Bangalter i de Homem-Christo wygrali wszystko, co tylko mogli wygrać, czyli cztery statuetki (Best Record Of The Year, Best Album Of The Year, Best Pop Duo/Group Performance, Best Electronic/Dance Album). A właściwie pięć, jeśli liczyć nagrodę dla Boba Ludwiga, inżyniera odpowiedzialnego za krystalicznie czyste brzmienie ich ostatniego albumu, „Random Access Memories”. Kroku w tych samych kategoriach, oprócz Best Electronic/Dance Album, dotrzymał im Pharrell Williams, dodatkowo uhonorowany tytułem Producenta Roku. Ta trójka połączyła siły z Nilem Rodgersem i Steviem Wonderem w doskonałym multi-mash up’ie: „Le Freak” zespołu Chic, „Another Star” Steviego oraz „Harder Better Faster Stronger”, „Around The World” i „Doin’ It Right” Robotów, oscylujące wokół ich zeszłorocznego hitu wakacji, czyli „Get Lucky”! Scena została zaprojektowana na wzór oldschoolowego studia nagrań, a konsoleta, z której grali Daft Punk, była wierną kopią pulpitu statku kosmicznego Matka z filmu „Alien”. Tylko leciwy już Stevie, momentami nie radził sobie jak za dawnych lat, ale i tak, bez wątpienia, był to najlepszy występ wieczoru. I widok 80-letniej Yoko Ono bounce’ującej w rytm „Get Lucky”, bezcenny…
Więcej ognia
Pozostałe, godne uwagi akty, to przede wszystkim niedoceniony przez jury Kendrick Lamar oraz Imagine Dragons (nagroda w kategorii Best Rock Performance). Ta ciekawie, choć jakościowo wątpliwie zapowiadająca się kolaboracja, dostarczyła tak nieprawdopodobnie energetyczny show (remix „Radioactive” oraz „m.A.A.d City”), że całe Los Angeles musiało drżeć w posadach, nie ma innej opcji. Pink zmroziła wszystkim krew w żyłach, wykonując ponad tłumem niebezpieczne akrobacje na szarfie, by potem opaść w ręce półnagiego tancerza i z podniebnego cyrku przenieść się na scenę w stylu modern jazz. W połowie występu dołączył do niej wokalista zespołu Fun, Nate Ruess, który na tle głosu oraz innych talentów artystki, wypadł raczej blado, bo „tylko” wbiegł na scenę i zaśpiewał.
Warto także wspomnieć Keitha Urbana i Gary’ego Clarka Jr., którzy rozpętali istną zamieć gitarowych riffów, łącząc country z blues rockiem, oraz Metallicę i azjatyckiego wirtuoza klawiszy, Lang Langa (występ dedykowany zmarłemu Lou Reedowi). Był to naprawdę odświeżający akcent tej, tak bardzo kolorowej i glamour, nocy. Solówki młodego geniusza, w towarzystwie strunowych popisów Kirka Hammetta, dosłownie jeżyły włos na głowie… I oczywiście superkolaboracja Nine Inch Nails, Dave’a Grohla, Queens Of The Stone Age i Lindseya Buckinghama, gitarzysty Fleetwood Mac, która zamykała ceremonię.
Beatle Beatle’owi nierówny
Sporym rozczarowaniem był Ringo Starr. On i McCartney, dzień wcześniej odebrali specjalną nagrodę Akademii za całokształt twórczości, a ich występ podczas głównej ceremonii był jednym z najbardziej oczekiwanych. Najpierw Ringo wykonał „solo” (w towarzystwie 5-osobowego chórku) utwór „Photograph”, co przywodziło na myśl wtorkowe karaoke w sopockiej „Łajbie”. Potem pomógł przy kawałku „Queenie Eye” z nowej płyty Paula, już tylko jako perkusista. W przeciwieństwie do Paula McCartneya, Ringo wyszedł z formy, mimo tego dobrze było ujrzeć na scenie żyjące legendy, którymi bez wątpienia są ci dwaj Beatlesi.
Prawdopodobnie największym nieporozumieniem wieczoru był Robin Thicke i zespół Chicago. Nie bardzo wiadomo dlaczego Chicago, muzyczny diznozaur, znalazło się wśród performerów. Do spółki z Robinem, wykonali parę dawnych hitów, które mało kto już pamięta i, oczywiście, „Blurred Lines”. Także Katy Perry w kawałku „Dark Horse”, z całą tą otoczką, przypominającą tanie horrory o duchach, z tancerzami i Juicy J’em, bardziej wpasowała się w kiczowatą konwencję nagród MTV. Występ był dobry, ale nawet Taylor Swift, ze swoim pianinem, przekazała większy ładunek emocji.
I miejmy nadzieję, że kolejne edycje Grammy zasłużą sobie na dobrego wodzireja. Chociaż nieśmieszny LL Cool J był wręcz doskonałym wyborem, w porównaniu do żenującej Cindy Laupert, która prowadziła pre-ceremonię…
„That’s all folks!”
Trochę szkoda Kanyego Westa. Decyzją Akademii, „Yeezus” nie zasłużył sobie na ani jedną Grammy. Podobno szykuje nowy materiał, więc będzie miał szansę za rok. Z kolei Jay-Z, który uzyskał największą ilość nominacji, bo aż siedem, wygrał tylko dwie. Jednak możemy być pewni, że jakoś szczególnie ich to nie dotknęło, gdyż razem mogliby zagrać w szachy swoimi statuetkami (Jay-Z ma ich dziewiętnaście, a Kanye aż dwadzieścia jeden…).
Teraz tylko pozostaje nam czekać na kolejną galę oraz mieć nadzieję, że w bieżącym roku wszyscy nasi ulubieńcy będą płodni artystycznie i pojawi się też kilka nowych talentów. Przede wszystkim należy nadrobić muzyczne zaległości. Warto zacząć od sobotnich występów (których część znajdziecie tutaj), na zwycięskich albumach nie kończąc! Oto pełna lista nominacji i laureatów.