„Śmierć nadejdzie dziś” – horror?
3 min readHorror ma przede wszystkim straszyć – wbić widza w fotel z emocji. Jednak niektóre filmy przypisywane do tego gatunku nie wywołują żadnego przerażenia, przeciwnie – są bardziej zabawne niż straszne. Czy tak było w przypadku kinowej nowości „Śmierć nadejdzie dziś”?
Po horrorze spodziewam się, że nie będę mogła spać całą noc. Po tym jednak tak nie było. Może dlatego, że „Śmierć nadejdzie dziś” to bardziej ckliwa historia jak spod znaku Disneya. Zołza przemienia się tutaj w szlachetną dziewczynę, która zaczyna doceniać rodzinę i zakochuje się w szkolnym frajerze, na którego nigdy przedtem by nie spojrzała. Jest morał, humor, tematyka studenckiego życia. Grozy brak. Jeśli już reżyser próbował widza przestraszyć, sprowadzało się to do użycia zwolnionego tempa, narastającej muzyki i maski, która straszna jest tylko na początku. Kamera zręcznie unika pokazywania krwi i „mocniejszych scen”. Może dlatego, że ich w filmie w ogóle nie ma.
Tree (Jessica Rothe) po imprezie budzi się w nieznanym sobie pokoju w akademiku. Ma kaca i mało co pamięta. Dziewczyna wraca do domu i szykuje się na kolejną wieczorną imprezę. W drodze na nią nożownik zabija Tree… Historia jak każda inna. Jest w niej jednak coś szczególnego – ostatni dzień życia Tree wciąż się powtarza, tak, jakby czas się zapętlił. Dziewczyna ciągle budzi się w tym samym pokoju, słyszy te same wypowiedzi, uczestniczy w tych samych zdarzeniach – i pod koniec dnia ktoś ją morduje, bez względu na to, jak bardzo chciałaby temu zapobiec.
Kilka pierwszych „zmartwychwstań” ciekawi. Widz nie wie jeszcze dokładnie, co się dzieje. Jednak kolejne powtórzenia tego samego dnia stają się z czasem coraz bardziej nudne. Reżyser stara się je urozmaicić – Tree za każdym razem ginie w inny sposób, „codziennie” jest bliżej rozwiązania zagadki. Raz nawet twórcy rozbierają Tree i nago wychodzi ona z akademika – jednak nawet to nie jest w stanie zatrzymać uwagi widza na przewidywalnej akcji. Motyw powtarzania tego samego był już wykorzystywany (z lepszym skutkiem), np. w filmie „Dzień świstaka”.
Po Christopherze Landonie spodziewałam się więcej. Scenarzysta serii „Paranormal Activity” w roli reżysera się nie sprawdził. Chęci były dobre – dobór młodzieżowej muzyki (50 Cent, Demi Lovato, The Lumineers), historia o życiu studenckim, zatrudnienie ładnych aktorek i przystojnych aktorów. Nie uratowało to jednak filmu przed pretensjonalnością i nie pozwoliło zatrzymać widza w kinie. Trochę to dziwne, biorąc pod uwagę fakt, że współproducentem filmu (obok wytwórni Universal) był Blumhouse – producent takich kinowych hitów jak „Sinister”, „Naznaczony”, „Uciekaj!”, czy wspomnianej wcześniej serii „Paranormal Activity”.
Na mnie film nie zrobił wrażenia, ale na pewno spodoba się komuś, kto spodziewa się lekkiej czarnej komedyjki w gatunku slash (do tego typu filmów należy również seria „Oszukać przeznaczenie”). Czy spodoba się fanom krwawej masakry, nieludzkich postaci, nawiedzonych przedmiotów i demonicznych opętań? Myślę, że nie.