Tajemnice wody – recenzja filmu „Lekarstwo na życie”
5 min read„Lekarstwo na życie” zbiera od krytyków równą ilość batów i laurów. Czy warto więc zapoznać się z nowym obrazem od Gore’a Verbinskiego? Nie tylko warto, ale trzeba. Film wizualnie stoi na wysokim poziomie, a zawarte w nim odniesienia i niecodzienne prowadzenie akcji skłania do rozmyśleń nad obecnym stanem społeczeństwa.
Lockhart to młody pracownik amerykańskiej korporacji (doskonały Dane DeHaan!), który nieuczciwie wspiął się na wysokie stanowisko. Otrzymuje od zarządu firmy zadanie, które ma oczyścić jego splamione złą sławą imię, ale i doprowadzić do wielkiego rozrostu firmy. Zostaje wysłany do uzdrowiska w Szwajcarii, gdzie swoje leczenie odbywa szef korporacji. Na miejscu okazuje się jednak, że personel stale utrudnia bohaterowi wizytę z pacjentem. W drodze do miejscowego hotelu, dochodzi do groźnego wypadku, w którym Lockhart sam staje się pacjentem uzdrowiska dr Volmera (równie doskonały Jason Isaacs). Ciekawa, jednak nie pozbawiona przekłamań, legenda zamku, opowiadana przez napotkanych mieszkańców okolicy oraz starania dotyczące sprowadzenia członka zarządu do Stanów sprawiają, że wysłannik zostaje wciągnięty w wir niebezpiecznych tajemnic.
„Lekarstwo na życie” podzielone jest na kilka części, które starają się wyjaśnić takie, a nie inne poczynania Lockharta. Bohater naznaczony traumą z dzieciństwa ma problem z wyrażaniem uczuć i dzieleniem się nimi. Spotkania z matką w domu starców wydają się dla niego udręką, a dla współpracowników jest surowy i opryskliwy. Praca oraz szybki tryb życia to dla niego chleb powszedni, dlatego z trudem klimatyzuje się w sanatorium. Wiele mówi się o chorobie toczącej współczesne społeczeństwo. Nie jest szczególną tajemnicą, że chodziło twórcom o pęd w jakim żyjemy, gonitwie za pieniądzem i skutkami tego wyścigu szczurów.
Oglądając film nie mogłem powstrzymać się od porównania obrazu Verbińskiego do np. dzieł Sorrentino czy Scorsese. „Młodość” i „Wyspa tajemnic” mają ten sam wspólny element, którym jest wspomniany zamek. Mimo że filmy gatunkowo i stylistycznie są od siebie odległe, to miejsca w których przebywają bohaterowie są w pewnym sensie równie tajemnicze i interesujące. W „Lekarstwie” świat poza murami fortyfikacji jest szary i depresyjny, ale będąc w środku czujemy radość i ulgę. Im bardziej Lockhart zagłębiał się w dzieje miejsca, w którym przebywa, tym podobniejsze jest ono do zakładu na Shutter Island.
Warto zaznaczyć (co może wiązać się z rozczarowaniem u niektórych osób), że nie mamy tu do czynienia z typowym horrorem. Nie dajcie się zwieść klasyfikacjom od dystrybutorów, ponieważ one często są dla filmu bardzo krzywdzące. Podczas seansu sam starałem się umieścić „Lekarstwo” w jakimś przedziale, ale ostatecznie z tego zrezygnowałem. O tym w pewnym sensie mówi jeden z wielu morałów, które bombardują widza. Porządek jest ważny, ale nie można popadać w skrajność i niektóre rzeczy powinny zostać pozostawione samym sobie. Jednak dla osób, które tego potrzebują mogę zdradzić, że to film przygodowo – psychologiczny z elementami horroru, a nawet gore. Częściej będziemy zaniepokojeni i zmartwieni niż się przestraszymy. Dobry krok w dobie mainstreamowych horrorów.
To o czym już wspomniałem w leadzie, to fakt że film zachwyca przez duże z. Zdjęcia, którymi raczeni jesteśmy przez większą część filmu, zapierają dech w piersiach. Ujęcia z jadącego pociągu czy kadry szwajcarskiego zamku w roli głównej to bez wątpienia popis umiejętności operatorskich. Jednak mnie bardziej cieszyły te małe rzeczy, proste dialogi, które odbywały się w odbiciu szklanego oka jelenia w gabinecie lekarskim czy przez powiększające szkło służące do malowania figurek. Jednak fundusze lub uniknięcie przestylizowania filmu sprawiły, że kadrów tych jest niewiele. A szkoda, bo z tęsknotą o nich wspominam.
Bywały w filmie sceny z których powinni uczyć się młodzi (i niektórzy starzy) montażyści i operatorzy. W historii kina wiele mamy ujęć wypadków samochodowych. Jednak to, co pokazali twórcy „Lekarstwa” to majstersztyk jakich mało. Napięcie budowane przed incydentem oraz, co ciekawe, po wypadku nie pozostawia widza obojętnym. Jesteśmy sparaliżowani strachem, żalem i współczuciem. Kolejna ładna scena to wydarzenie mające miejsce w wiejskim pubie, zlokalizowanym poza murami zamku. Tam z jednej strony widzimy człowieka, który dowiaduję się przerażającej prawdy o miejscu, w którym przebywa, a z drugiej najmłodsza pacjentka Hannah (Mia Goth) oddaje się zmysłowemu tańcu w rytm mocnej, elektronicznej muzyki. Obie osoby znajdują się dosłownie trzy metry od siebie, co jeszcze bardziej potęguję nasz niepokój.
Za co warto pochwalić reżysera to fakt, że w ładny sposób umiał pokazać „brzydkie” ciało starszych, ale też i młodych ludzi. Ogólnie brzydota w tym filmie zajmuje wysokie miejsce, a jej widok doświadczamy w prawie każdej scenie. Podobne zjawisko mogliśmy zauważyć w „Zwierzętach nocy” Toma Forda. Tam sekwencja rozpoczynająca film opiera się na podobnym sposobie pokazania ciała, innego niż to znane nam ze współczesnych reklam i filmów. Prawdopodobieństwo, że Verbinski oglądał „Seksmisję” jest bardzo małe, dlatego z mojej strony może być to spore nadużycie, ale w filmie znajduję się scena, która rażąco przypomina tę z komedii Juliusza Machulskiego.
Końcówka filmu wydaję się jakby była robiona na szybko. Finał jest słaby, ponieważ widz powoli sam domyśla się, kto jest kim i co planuje. Nie można mu jednak odmówić zaskakujących ostatnich minut, ale w tym negatywnym znaczeniu. Nie spodziewałem się takiego posunięcia reżysera, które trochę zmarnowało potencjał filmu, a odcięcie kilkunastu minut w celu popchnięcia fabuły wyszłoby produkcji na dobre. W kilku momentach akcja była zupełnie nieciekawa i zmuszałem się, aby z powrotem wskoczyć na właściwy tor w fabule. Na szczęście uniknięto odgórnego moralizowania. Sprawę pozostawiono dla dowolnej interpretacji.
Od jakiegoś czasu mam do czynienia z filmami, których akcja zamiast z biegiem fabuły pochłaniać i zachwycać, zwykle nudzi. Ostatnim takim filmem była „Przełęcz ocalonych” Mela Gibsona, która po dosyć słabym początku, na końcu poszybowała do góry jak wojskowy F-16. Szkoda, bo mimo coraz większego wyczulenia na innowacyjne pomysły i zabiegi w głębi serca chcę obejrzeć film, który porazi mnie od początku do końca. I takim filmem do pewnego czasu było „Lekarstwo na życie”. Jednak mimo kilku „ale” film warto zobaczyć, bo przecież „Forrest Gump” też miewał nudne momenty.