„Resident Evil: Ostatni Rozdział” – recenzja
3 min readDokładnie w dniu premiery „Resident Evil: Ostatni Rozdział” zakończyła się jedna z popularniejszych serii horrorów akcji, na podstawie równie kultowych gier komputerowych. Paul W. S. Anderson uczynił z „Ostatniego Rozdziału” nie tylko film ze słabym zakończeniem, ale i najgorszy z tego pasma porażek.
Adaptacje opatrzone nazwą „Resident Evil” nigdy nie były najwyższych lotów. Tylko „jedynka” zasługiwała na miano „dobrej”, zaś reszta to średniaki. Po zeszłej części „Retrybucja” nie sądziłem, że można coś gorszego nakręcić w gatunku filmów grozy. Tymczasem Paul W. S. Anderson przeszedł samego siebie – stworzył najgorszy finał serii, którego oglądanie było prawdziwą udręką.
Czy naprawdę trzeba opowiadać fabułę tego filmu? Nie różni się zbytnio od poprzedników. Alice (Milla Jovovich) ponownie musi się zmierzyć się z groźnym koncernem Umbrella, zabijając przy tym milion zombie. Dochodzi do tego pretekstowa historia, prowadząca bohaterów z punktu A do punktu B, a w przerywnikach bijatyka. Mimo tego, że „Ostatni Rozdział” uchodzi za koniec całokształtu jakim jest „Resident Evil”, mamy absolutny brak konsekwencji fabularnej względem poprzednich części. Reżyser chyba zapomniał o czym opowiadał przez tyle lat i wprowadził totalny chaos w trzonie akcji. Do tego dochodzą pewne drobne przeoczenia, których ja, jako laik w uniwersum, nie wychwyciłem od razu, ale fani serii z pewnością zrobią to bez trudu. Mamy jeszcze bardzo klasyczny i przewidywalny twist, który ani trochę nie jest satysfakcjonujący.
Realizacyjnie jest to jeden z największy paździerzy jakie w życiu widziałem. Jeżeli robi się film skupiony na akcji, warto zadbać o to, by podczas owej było coś widać. Tymczasem dostajemy poszatkowany, źle skadrowany pokaz slajdów. Podczas scen nie wiadomo kto kogo bije, kto umiera, kto strzela. Wszystko zostaje przykryte warstwą sztucznej dynamiki. Nie ma ujęcia, gdzie kamera zatrzymuje się na jednej postaci czy panoramie na okres dłuższy niż mrugnięcie okiem. Wyjątek stanowią spokojne fragmenty, po których następuje „BUM!” i widz mimowolnie podskakuje w fotelu, przypominając sobie, że jest na horrorze.
O muzyce raczej nie będę wspominał, bo nie ma o czym, ale muszę wyrazić moje wielkie współczucie, dla tych którzy grali w tej tragedii. Milla Jovovich (grała też w „Czwartym stopniu”), Iain Glen (gwiazda „Gry o Tron”), czy Ali Larter (z „Legalnej Blondynki”) znani są z dobrej gry aktorskiej. Niestety, wychodzą tutaj na beztalencia, potrafiące tylko wyrecytować tekst. To krzywdzące dla ich długoletniej kariery. Nie wiem ile dostali pieniędzy za udział w tym „czymś”, ale mam nadzieję, że dużo, bo inaczej nie było warto.
Niewypał tego przedsięwzięcia można tłumaczyć tym, że twórcy dysponowali znacznie mniejszym budżetem, niż w 2012 roku. Mimo wszystko, można było zrobić o wiele lepszy film za $40 000 000. Tegoroczny „Split” dysponował dziesięciokrotnie mniejszym kapitałem, a wyszedł z tego kawał dobrego kina. Każdy przeżyłby pokaz klatek, gdyby historia miała ręce i nogi. Oczywiście można pójść na „Resident Evil: Ostatni Rozdział” i bawić się nie najgorzej. Jednak nie opłaca się iść do kina na słaby obraz, gdy wokół tyle wybitnych produkcji.