Wall Street nie śpi
3 min readDawno nie było tak rozchwytywanego filmu o świecie finansjery. Martin Scorsese i Leonardo DiCaprio tworzą wybuchowy duet reżyser-aktor. Po pełnym kiczu „Wielkim Gatsbym”, aktor powraca w wielkim stylu. Sex, pieniądze i dzikie firmowe imprezy. „Wilk z Wall Street” spełnia pokładane w nim nadzieje i daje jeszcze więcej.
Historia zaczyna się niewinnie, choć jeśli w pierwszym dniu pracy spotyka się kogoś takiego jak Mark Hanna (Matthew McConaughey), niewinność szybko się ulatnia. Jordan Belfort, zanim został tytułowym wilkiem z Wall Street, był skromnym maklerem, którego nie było stać nawet na pierścionek zaręczynowy dla swojej dziewczyny. Wspomniany już Mark – człowiek, który na giełdzie zbił niemałą fortunę – zdradza mu tajniki sukcesu. Na Wall Street przed szaleństwem ochraniają tylko narkotyki, prostytutki i… częsta masturbacja. Nadchodzi jednak 1987 rok i Czarny Poniedziałek. Firma upada, a Belfort trafia na nowojorski bruk. Zapału nie traci. Zaczyna pracować w małej podmiejskiej firmie, sprzedając akcje spółek groszowych. Na fali zakłada swój własny biznes Stratton Oakmont razem z Donnie Azoffem (Jonah Hill) – ekscentrycznym wytwórcą mebli dziecięcych i posiadaczem niebanalnego uzębienia. Firma zaczyna obracać milionami, a Belfort i jego współpracownicy obrzydliwie się bogacą.
„Wilk z Wall Street” to niekontrolowany rollercoaster. Film Scorsese jest jak 3-godzinna jazda bez trzymanki. To doskonała biografia (oparta na wspomnieniach prawdziwego Jordana Belforta), gorzki dramat i komedia w jednym. Scorsese robi z DiCaprio prawdziwe zwierzę. Jego postać jako złote dziecko Wall Street, przebija w końcu swojego mistrza. Zgodnie z jego radami wpada w objęcia prostytutek, alkoholu, narkotyków i szczerze się do tego przyznaje. Belfort zawstydziłby niejednego kinowego cwaniaczka. Ilość spożywanej przez niego kokainy przeraziłaby Tony’ego Montanę z „Człowieka z blizną”, czy nawet czołowego konsumenta tego narkotyku w Hollywood – Charliego Sheena.
W „Wilku” znajdziecie wszystko co kojarzy wam się z hulaszczym amerykańskim snem – podniesione do potęgi. Od czołgania się do ferrari po sporej dawce przeterminowanych kilka lat piguł, rzucania karłem do celu w biurze, po próby wykiwania FBI i szmuglowanie pieniędzy do Szwajcarii. Ten pełen dzikiej energii film nakręcił 71-latek. Wataha Belforta, trafnie porównywana z resztą do „Chłopców z ferajny” (perełki w filmowym dorobku Scorsese), jest nie do zatrzymania. Szturmują giełdę, a idąc za hasłem reklamowym filmu: stać ich na wszystko.
Wydawać by się mogło że szare, przytłaczające mury Wall Street nie mogą już niczym zaskoczyć. Po dobrej „Chciwości”, która jednak przeszła bez echa i mało drapieżnym „Wall Street: pieniądz nie śpi”, film Scorsese odkrywa ten świat na nowo. Firma Belforta to dżungla – dosłownie (na ekranie nie brakuje węży, lwów i szympansów) i w przenośni. Nawet aktorzy stają się inni pod okiem Scorsese. McConaughey pozbywa się wreszcie wizerunku amanta i głupiutkiego mięśniaka, Jonah Hill ma kolejną szansę by powalczyć o Oscara, a DiCaprio może w końcu doczeka się uznania wśród członków Akademii, ku uciesze połowy ludności tej planety.