Rok 2013 w kinie
9 min readJaki był najgorszy i najlepszy film mijającego roku? Kto zasłużył na Oscara, a kto na Złotą Palmę? Czy w ogóle dzisiejsze kino może się równać z tym, co było kiedyś? Na te i inne pytania odpowiadają krytycy filmowi z Koła Naukowego Filmoznawców–Krystyna Weiher i Filip Cwojdziński.
Najlepsza i najgorsza produkcja roku 2013?
Krystyna: Zacznę od rodzimej kinematografii, bo nią zajmuję się na co dzień. Tu najgorzej wypadła produkcja Tadeusza Króla zatytułowana „Ostatnie piętro”. Niestety to film dla mnie kompletnie bezcelowy – niezrozumiałe jest to, dlaczego on powstał. To, że nie wypadł najgorzej w kwestii realizacyjnej, nie pomaga w jego ocenie, gdyż problem stanowi fabuła. Jeśli zaś chodzi o najlepszy film, wyróżniłabym „Papuszę” w reżyserii Joanny Kos-Krauze i Krzysztofa Krauzego. Widowiskowe kino!
Filip: Akurat kino polskie nie leży w kręgu moich szczególnych zainteresowań, ale muszę przyznać, że bardzo podobała mi się „Drogówka” z uwagi na ciekawą formę. Także „Ida” za dopracowane zdjęcia i ścieżkę dźwiękową. Nie jest łatwo wyróżnić jeden film. Przykładowo „Broken” jest produkcją pominiętą, a szkoda… To fajna, umiejętnie spleciona, ale nieprzekombinowana historia połączona z ciekawą tonacją zdjęciową. Ponadto zawiera wiele smaczków – niby opowieść ułożona jest chronologicznie, lecz sporadycznie wkraczają krótkie wtręty zaburzające tę ciągłość. Należy jeszcze wspomnieć o „Blue Jasmine”, czyli jednym z największych dzieł w całym dorobku Woody’ego Allena, a także „Spring Breakers”. Ta produkcja z kolei wzbudziła mnóstwo kontrowersji, ale według mnie jest naprawdę dobra. Na miano najgorszej zasługuje „Tylko Bóg wybacza”. Wprawdzie plusem jest tutaj aspekt wizualny, lecz całość jest toporna i rozwlekła. Na bazie tej historii prędzej powinien powstać album zdjęciowy bądź komiks niż film pełnometrażowy.
Kto według was powinien otrzymać Oscara i za jaką rolę?
Krystyna: Z pewnością na Oscara zasługuje Mads Mikkelsen za genialną rolę w filmie „Polowanie”. Zresztą sam film również na niego zasługuje. Chciałabym także nagrodzić producentów, ale nie tą amerykańską statuetką, gdyż Oscar rządzi się swoimi prawami. Gdybym więc mogła przyznać inną nagrodę, np. Złotą Palmę, to otrzymałby ją Noah Baumbach, który wyreżyserował film „Frances Ha”. Dlaczego? Zarówno „Polowanie”, jak i „Frances Ha” to dzieła, które nie wiążą się jedynie z udanym seansem, czy mile spędzonym czasem. Pozostawiają po sobie coś więcej, wprowadzają dyskurs, mówiąc krótko dają do myślenia. Co więcej, każą nam wpisać się w filmowy problem. W przypadku pierwszego – pedofilia, zaufanie między ludźmi, działanie plotki itp.; drugiego – szukanie drogi w życiu, praca, partner i tutaj również kwestia przyjaźni. Dodam jeszcze, że chciałabym nagrodzić Oscarem za muzykę do filmu „W kręgu miłości”. Dawno nie słyszałam tak rewelacyjnych bluegrassowych kawałków.
Filip: Ja z kolei wręczyłbym Oscara Rufusowi Norissowi, który wyreżyserował film „Broken” i wywiązał się z tego rewelacyjnie. Jeśli chodzi o najlepszą rolę żeńską to moją faworytką jest Cate Blanchett za wirtuozerski popis w „Blue Jasmine”.
Na co w tym roku była moda w przemyśle filmowym?
Krystyna: Zauważyłam, że w polskim kinie od 2005 roku modne jest zjawisko rozliczania się z historią. Mam na myśli próbę odbudowania tożsamości zbiorowej, tworzenia na nowo polskości, dlatego na topie są wszelkie produkcje, których fabuła opiera się na wydarzeniach sprzed wielu lat. Warto też wspomnieć, że takie filmy nie powstają przypadkowo – zawsze odzwierciedlają współczesną politykę, nazwijmy to, „pożądanej pamięci”. Poruszane są te tematy, które mają pomagać tym u władzy, choć oczywiście nie tylko. Jedną z ostatnich takich produkcji jest „Ida” Pawła Pawlikowskiego, ukazująca problematykę żydowską.
Filip: Muszę przyznać, że nie widzę wyraźnej dominanty. Mogę jedynie stwierdzić, że to był dobry rok, jeśli chodzi o wszelkie produkcje muzyczne, dokumenty, takie jak „Miłość”, „Sugar Man”, „Uwaga! Mr Baker” czy „Pussy Riot. Modlitwa Punka”. Trochę dziwi mnie nagły wysyp takich produkcji i to na tak wysokim poziomie, a jednocześnie cieszy, bo zawsze interesowała mnie tematyka muzyczna. Ubolewam tylko nad tym, że do polskich kin pewnie nie wejdzie kapitalny debiut dokumentalny Dave’a Grohla – multinstrumentalisty znanego z Nirvany i Foo Fighters. Specyfika tej produkcji polega na tym, że nie skupia się na konkretnym wykonawcy czy zjawisku muzycznym jak było dotąd, lecz portretuje miejsce realizacji nagrań.
Czy sequele mają rację bytu, skoro powszechnie krąży opinia, że „nic nie przebije pierwszych części”?
Krystyna: Oczywiście, bo można na tym zarobić niemałe pieniądze. Nie jest też tak, że tylko reżyser i obsada na tym zyskują. Również widz niejednokrotnie domaga się drugiej części, ponieważ to kontynuacja tego, w co już został wciągnięty. Fenomen stanowią także popularne filmy animowane, które muszą mieć ciąg dalszy. Gdyby go nie było, doszłoby do przysłowiowego „wylania dziecka z kąpielą”. W chwili, gdy coś zdobywa ogromną sławę, nie można tego ucinać.
Filip: Mówi się, że druga część jest zawsze gorsza, ale niektóre sequele nie są prostą kalką oryginalnej historii. Czasem potrafią stanowić niemal zupełnie nową, równie intrygującą. Tak jest w przypadku filmu „Przed północą”.
Krystyna: To prawda. „Przed północą” jest historią o niebanalnej miłości i tu kontynuacja była jak najbardziej wskazana. Główni bohaterowie przechodzą przez kolejne etapy, zaczynając od poznania się w wieku dwudziestu paru lat, kończąc na życiu dorosłym. Każda część niesie ze sobą coś nowego i nie jest tak, że wraz z napisem „The end” wszystko się kończy.
Filip: Zapomnieliśmy jeszcze o tym, że sequele budują status pewnych postaci. Najlepiej to widać na przykładzie bohaterów „Gwiezdnych Wojen” czy „Batmana”. Z pewnością nie byliby tak rozpoznawalni, gdyby nie liczne kontynuacje.
Pokusilibyście się o stwierdzenie, że „kiedyś kino było lepsze”?
Krystyna: Nie sądzę, że kiedyś było lepiej, a teraz możemy wyłącznie narzekać. Wydaje mi się, że kino zmienia się wraz z widzem. Np. filmy, które powstały 10 lat po wojnie są nadal wyświetlane i, co ciekawe, mają swoich zwolenników, ponieważ są bardzo poetyckie. A dlaczego były takie? Bo ludzie mieli dość powojennej rzeczywistości, co więcej ograniczała ich polityka PRL-u, więc musieli uciekać się do mowy ezopowej. To właśnie złożyło się na liryczne, ponadczasowe kino. Tak naprawdę dla mnie nie liczy się to, kiedy wyreżyserowano dany film. Ważniejsza jest kwestia odzwierciedlania rzeczywistości, ukazywania życia takim, jakie jest. Jaka będzie tego forma, to już mniej istotne. Nie ukrywam, że lubię kino, które porusza gorące tematy. Ważne dla nas tu i teraz. I wracając do pytania: nie. Jest mnóstwo świetnych, współczesnych filmów, które dorównują Bergmanowi czy Antonioniemu.
Filip: Mam mieszane uczucia. Z jednej strony wiem, że zdarza się, by we współczesnych czasach powstały znakomite dzieła, ale gdyby nie „przymus” pisania recenzji, sporządzania rankingów itd. większości pewnie nie chciałbym obejrzeć. Przynajmniej nie natychmiast, gdyż nie należę do tych, odczuwających wewnętrzną potrzebę pójścia do kina minimum raz w tygodniu. Obserwuję też zalew filmów plastikowych, cyfrowych, tworzonych naprędce. Niekiedy odnoszę wrażenie, że reżyser takiego filmu dba wyłącznie o to, by jak najszybciej go skończyć, a ewentualne błędy poprawi za pomocą programu komputerowego. Dlatego tak wiele jest niedociągnięć i chętnie wracam do obrazów nieco starszych. Wydaje mi się, że w czasach analogowych producenci bardziej się starali, zresztą podobnie jak w przemyśle muzycznym. W efekcie nie do końca czuję te nowe filmy. A może to tylko sentyment do tych, które powstały w latach 90.? Trudno powiedzieć.
Które tegoroczne komedie was rozbawiły?
Krystyna: Nie widziałam zbyt wiele komedii, ale co mnie rozśmieszyło w kinie w tym roku to „Swing”. Scenariusz napisał sam Abelard Giza, znany stand-uper, co wyjaśnia jego specyfikę. Występują w nim też inni artyści kabaretowi i choć nie jest to pełno budżetowa produkcja, nie można odmówić jej humoru. To dobrze zrobiony amatorski film, przepełniony zabawnymi dialogami.
Filip: Niezły jest również „Kwartet”- debiut reżyserski Dustina Hoffmana. Czekam na jego poważny film, bo to może być petarda. Komedie wybieram w ostatniej kolejności, bo dzisiejsze rzadko kiedy mnie śmieszą. Najczęściej wygląda to tak, że do zwykłej obyczajówki dodawane są na siłę żarty średnich lotów, których równie dobrze mogłoby w ogóle nie być. Jako zwolennik anglo-amerykańskich, purenonsensowych komedii spod znaku Monty Pythona, wczesnego Woody’ego Allena czy serialu „Family Guy” z trudem przychodzi mi zaśmiać się przy takich produkcjach jak „Przelotni kochankowie” Almodóvara, gdzie zachowawcza jednorodność fabularna jest kwestią kluczową.
Co warunkuje przychylną opinię krytyków?
Krystyna: Ilu krytyków, tyle sposobów oceniania. Na pewno istotne jest to, kto zrobił dany film. Najnowszą produkcję Polańskiego oceniono bardzo wysoko, choć na takie noty z pewnością nie zasłużyła. Z czego to wynika? Myślę, że Polański ma już wyrobioną markę i krytycy nie widzą sensu w szukaniu negatywów. Wolą z automatu postawić mu piątkę. Drugą kwestią jest to, że recenzenci lubują się w tematach gorących, aktualnych. Dlatego chwalone są filmy poruszające chociażby problem homoseksualizmu bez względu na to, w jaki sposób go naświetlą.
Filip: Nie ma reguły, lecz zgodzę się, że jest cała masa filmów przechwalonych, chociażby „Django”, który dostał wysokie noty chyba z automatu za nazwisko twórcy, bo to powtórka z rozrywki. Na innych z kolei nie poznała się publiczność, a krytyka o dziwo doceniła. „Spring Breakers” musiało bardzo rozczarować żądnych kolejnego „American Pie”, bo otrzymaliśmy obraz groteskowy wyśmiewający pewną konwencję. Innowacyjność to częsta pułapka recenzentów, gdyż obraz eksperymentalny i łamiący tabu wcale nie musi być dobry.
W roku 2013 odbyły się premiery filmów „Elizjum” i „1000 lat po Ziemi”. Dlaczego producenci wciąż stawiają na filmową apokalipsę?
Krystyna: Według miliona różnych kalendarzy istnieje tyleż samo końców świata. Chyba każdy się ze mną zgodzi, że jest to temat chwytliwy. Będzie żył tak długo, dopóki będą odczytywać kolejne przepowiednie. To również kino, które w założeniu ma przedstawić wizję końca i ludzkie obawy, a tymczasem to rozrywka, film wyreżyserowany ze względu na koniunkturę.
Filip: Dodatkowo taka produkcja stanowi dobry pretekst do popisania się efektami specjalnymi, tak nachalnie eksploatowanymi w dzisiejszym kinie. Mnie to jednak nie przekonuje, gdyż science-fiction i filmy katastroficzne to kompletnie nie moja bajka. Wolę te realistyczne, czasem wręcz nieatrakcyjne pod względem technicznym.
Jakie są waszym zdaniem najbardziej nieudane ekranizacje filmowe roku 2013?
Krystyna: „Wielki Gatsby”. Szkoda, gdyż naprawdę lubię tę książkę. Rozczarowało mnie to, że w ekranizacji skupiono się na tym, co w oryginale nie jest istotne.
Filip: „Wielkie nadzieje” ze względu na stęchłą, nieatrakcyjną i dosłowną formę, która spowodowała, że wyszedł z tego teatr. Także „Wenus w futrze” to nie do końca udany obraz. Wprawdzie podobał mi się pomysł, by połączyć fikcję literacką i z filmową rzeczywistością, jednakże realizacyjnie mogło wyjść to zdecydowanie lepiej. W konsekwencji przez pierwszą godzinę można się wynudzić po to, by ostatnie pół godziny mogło wnieść coś istotnego. Fajnie, że twórcy coraz śmielej eksperymentują z filmową materią, jednak nie zawsze zdaje to egzamin.
Warto także wspomnieć o roczniku „Przezrocze”. Jest to wydawnictwo podsumowujące ubiegły rok w kinie światowym, w którym można znaleźć rankingi, zapowiedzi projekcji i całą masę innych tekstów poruszających tematykę filmową.
Więcej informacji tutaj: https://www.facebook.com/przezrocze?fref=ts
Fotografia w leadzie – Jennifer Finley
Fotografie rozmówców – Sandra Recka