Creed: Narodziny legendy. Historia zatacza koło
3 min readKto z nas nie oglądał Rocky’ego choć raz? Właśnie. Seria przygód poczciwego pięściarza to jedna z ikon współczesnej popkultury. Idąc do kina trudno spodziewać się czegoś wielkiego. Ot, kolejny odgrzewany kotlet, na którym producenci z Hollywood próbują zarobić trochę grosza. Jednak Rocky wraz ze swoim nowym druhem pozytywnie zaskakuje.
Na wstępie uspokajamy fanów serii. Ponad sześćdziesięcioletni Rocky w tej odsłonie zawiesza swoje rękawice na kołku. Podobno nigdy nie jest za późno, by rozwijać swoje pasje i zainteresowania, ale to by już podpadało pod znęcanie się nad starszymi. „Creed: Narodziny legendy” jest początkiem zupełnie nowej opowieści, która w oczywisty sposób nawiązuje do „Rocky’ego”, jednakże historia Balboa jest tu jedynie tłem. Zupełnie jak nowy bohater, film chce zbudować swoją własną markę, jednocześnie doskonale zdając sobie sprawę z tego, skąd pochodzi i jakiej legendzie musi stawić czoło. I tu pojawia się wątek granego przez Sylwestra Stallona „Włoskiego ogiera”. Rocky w tym filmie jest nie tylko trenerem Creed’a, ale przede wszystkim mentorem i pomostem łączącym przeszłość z teraźniejszością. Natomiast jego postać jest tak subtelnie wkomponowana w fabułę, że w w żadnym momencie nie skrada całej uwagi widza. To Adonis Johnson/Creed jest głównym bohaterem filmu, bo przecież jak wskazuje sam tytuł – mamy do czynienia z narodzinami legendy.
Pochwały za to jak zrealizowany został „Creed…”należą się przede wszystkim Rayanowi Cooglerowi, który jest nie tylko reżyserem, ale także jednym ze współtwórców scenariusza (wraz z Aaronem Covingtonem). Bo to właśnie nieszablonowa fabuła czyni ten film tak dobrym. Akcja rozkręca się powoli, spokojnie, by w pewnym momencie nabrać tempa. Dramaturgia akcji uderza szybkim prawym prostym, następnie dobija lewym podbródkowym, który kładzie widza na łopatki. Pomimo wielu wzruszających scen, które ścisną za gardło nawet największych twardzieli, obraz zawiera w sobie sporo dobrego humoru, który wplątany został w historię w odpowiednim miejscu i w odpowiednim czasie.
Na świetny odbiór filmu mieli niewątpliwie wpływ odtwórcy głównych ról, którzy tworzą na ekranie uzupełniający się duet. Sylvester Stallone doskonale wcielił się w rolę poczciwego, podstarzałego pięściarza, który zdaje sobie sprawę z upływającego czasu. Staruszek dostarcza widzowi sporą dawkę życiowych refleksji, wzruszeń, ale także uśmiechu. Ogromnym odkryciem tego obrazu jest natomiast, Michael B. Jordan wcielający się w rolę tytułowego Creed’a juniora. Aktor stworzył bardzo autentyczną postać młodego i gniewnego człowieka, który musi zmierzyć się z cieniem własnego ojca.
Decydując się poświęcić swój czas na obejrzenie tej produkcji, naprawdę nie będziecie żałować. Świetnie zrealizowany, wyważony, z dużą dawką humoru, a jednocześnie ciepły i mądry – po prostu życiowy. Obraz oczywiście opowiada historię pięściarzy, ale nie boks jest tu najważniejszy. To męska przyjaźń, pomimo ogromnej różnicy wieku dzielącej bohaterów, wzajemna troska o siebie, lojalność, ale przede wszystkim ukazanie walki z własnymi słabościami jest istotą tej produkcji. Tak jak stwierdził Rocky, motywujący Creed’a w chwili słabości – największym twoim przeciwnikiem jest ta osoba, którą co dzień widzisz w lustrze.
Tytułowy Creed, jak również sami twórcy obrazu mieli karkołomne zadanie do wykonania, mianowicie musieli stawić czoła legendzie. I uporali się z nim, tak jak „Włoski ogier” z Apollo Creed’em w pierwszej części przygód „Rocky’ego” – mistrza nie znokautowali, ale udało im się zdobyć szacunek oraz uznanie.