Przebojowa ewangelia – Tau „Restaurator”
4 min read„Remedium” udowodniło niedowiarkom, że chrześcijański rap nie tylko nie musi wzbudzać zażenowania, ale – co znamienne – jest w stanie być wyprodukowany na najwyższym krajowym poziomie. „Restaurator”, czyli druga, utrzymana w ewangelicznym tonie płyta Tau potwierdza to, jasno wykazując, że duchowa przemiana nie stoi na przeszkodzie w rozwijaniu hip-hopowych talentów. Założyciel Bozon Records nieprzerwanie jest jednym z najlepszych nawijaczy w Polsce.
Jak bardzo nie zgadzałbyś się z jego poglądami i tęsknił za muzyką z czasów przed radykalizacją światopoglądu, zmiana ksywki z Medium na Tau nie zredefiniowała przecież nadrzędnej kwestii w twórczości kielczanina. Restaurator nadal jest raperem, a więc obowiązki ma rapera. Zgodnie z tym prostym prawidłem wytrąca argumenty osobom spychającym go na margines w najbardziej hip-hopowy sposób z możliwych: umiejętnościami. Bez względu na to, czy w stonowany sposób bawi się tempem i świadomie stawia pauzy, rozpędzony szarżuje po równie przyspieszonej perkusji, eksperymentuje z modulacją głosem i stawianiem akcentów, czy zaczyna popisy wokalne, niemal zawsze osiąga imponujące efekty, rozmachem dorównując najlepszym. Nawet jeśli sam niejako odcina się od gatunku i mówiąc – „Myślisz, że kim ja jestem, raperem?/I od dwóch lat na scenie swaguję nawróceniem?/Pomyśl logicznie, spójrz na moje życie/Mam rozrywkę wystawiając się na publiczne lincze?” – wyraźnie przedkłada rolę ewangelisty nad bycie muzykiem, nie można zapomnieć, że swoją katechezę realizuje będąc częścią przemysłu rozrywkowego.
Parcie do przodu i chęć doskonalenia – nie tylko duchowego, ale i warsztatowego – wyraźnie słychać również w samej warstwie muzycznej projektu. Przedpremierowe pisanie o tym, że „Restaurator” za sprawą produkcyjnej różnorodności jest jakimś przełomem w historii polskiego rapu było, rzecz jasna, zapowiedzią trochę na wyrost – bo i wcześniej mogliśmy słyszeć tak nietypowe zestawienia dźwięków (choćby „Kandydaci na szaleńców”), i całość faktycznie nie jest aż tak wywrotowa. Niemniej, bogactwo produkcyjne, a przede wszystkim jakość zaprezentowanych bitów naprawdę potrafi zdumieć. Otrzymaliśmy bowiem płytę, która łączy w sobie chęć szerzenia dobrej nowiny nie tylko z hip-hopowym charakterem, ale i autentyczną przebojowością. Album, na którym gospelowe przyśpiewki znakomicie prezentują się w towarzystwie house’u czy d’n’b, refreny rodem z oazowych spotkań nabierają realnej wartości, gdy zestawi się je z dyskotekową melodią, a newschoolowe elementy nie wykluczają się z samplowaniem całych fraz Michaela Jacksona.
Trzeba jednak odnotować, że Tau nadal nie może pogodzić w sobie cech intrygującego, naprawdę świetnego tekściarza, jakim bez wątpienia był za czasów Medium, a w wielu numerach jest przecież i dziś, z misją katechety, który w myśl Ewangelii przyjmuje królestwo Boże jak dziecko, a więc stara się mówić tak, jak do dzieci. Nieco zbyt proste metafory („Sternik”), nazbyt oczywiste historie („Pinokyo”), czy łopatologiczne refreny („Jestem”) to jedno, ale wodospad truizmów z jakimi trzeba zmierzyć się w „Marzycielu” rodem wyjętym z ust kandydatki do miss świata, to już przesadna infantylizacja, przez jaką trudno przebrnąć bez szyderczego uśmieszku na twarzy.
Co innego, gdy raper oddala się trochę od ambony i wśród ludzi staje na twardym gruncie. Wtedy rodzą się rzeczy imponujące. „Miłosierdzie” to najlepszy przykład numeru-rewelacji, w którym Tau nie tylko kunsztownie wskrzesza na chwilę 2paca, ale przede wszystkim snuje wciągające, autobiograficzne historie. Sposób o stokroć razy bardziej poruszający i dający do myślenia od rzucania łatwymi do przyswojenia hasłami. To samo można powiedzieć o „Języku miłości” z sympatią mrugającym do Nasa. Bije od niego irytacja, gniew i determinacja, a te rodzą wersy pokroju: – „Moim fanom Jezus pokrzyżował plany?/Ludzie sami go ukrzyżowali swoimi grzechami” – doskonale i z klasą odbijające piłeczkę nie tylko do Białasa, ale wszystkich zatwardziałych krytyków. Zresztą te wszystkie utwory naznaczone trudem, cierpieniem, problemami, walką z samym sobą, jak hipnotyzujący „Ból”, niepokojąca „Kołysanka”, czy cytowany już „Przybysz” operują takim ładunkiem emocjonalnym, że najbardziej angażują słuchacza.
Niemal tak właśnie wyobrażam sobie hip-hopowe krążki zdobywające uznanie poza środowiskiem czterech elementów, jak przykładowo – idąc tropem chrześcijańskiego gatunku – Lacrae i jego nagrody Grammy. Przebojowość, profesjonalizm, wszechstronność warsztatowa. Trzeba byłoby jednak skrócić „Restauratora” o kilka zbyt infantylnych, mniej udanych elementów z niemal półtora godzinnego repertuaru. Krążek nadal spełniałby rolę religijnego wytrychu, a dodatkowo prezentowałby dużo większą wartość muzyczną. Choć wcale się nie dziwię, że Tau nie mógł oprzeć się tym wszystkim, wyśmienitym produkcjom i pomysłom na to, jak je wykorzystać.