Na dwa głosy: Spectre
5 min readSłynny agent z licencją na zabijanie powrócił. James Bond o twarzy Daniela Craiga walczy ze złowrogą organizacją WIDMO. Powracają demony przeszłości i aktorzy, do których zdążyliśmy się już przyzwyczaić od ostatnich filmów z tej serii. Jak „Spectre” wypada na tle pozostałych produkcji o nieśmiertelnym Bondzie? Recenzujemy na dwa głosy.
Magda Drozdek: Hasło „Bond” było odmieniane ostatnio przez wszystkie przypadki. Słynny agent 007 powrócił na kinowe ekrany i jak pokazuje Sam Mendes, ma się całkiem dobrze. Tylko całkiem, bo w „Spectre” nie jest tak spektakularny, jak można by się było tego spodziewać. Bond ma rozwiązać zagadkę tajemniczej organizacji, która chce handlować informacjami o wszystkich i wszystkim. Orwellowski świat czai się za rogiem. Agentowi partneruje tym razem Lea Seydoux.
Marek Listwan: Bond powoli zaczyna przypominać Lenina – jest wieczny, w sumie to już nie ten sam koleś, który był na początku i lekko śmierdzi trupem, ale wszyscy chcą i muszą go zobaczyć. Ja osobiście należę do wielkich fanów agenta 007. Muszę też przyznać, że jestem swojego rodzaju neofitą – początkowo decyzja o zatrudnieniu do roli Craiga nie spotkała się z moją aprobatą, a teraz jest mi trochę smutno, że to już powoli koniec i zaraz nadejdzie nowy Bond. Jak znam życie, to Magda nie podziela mojej miłości, w końcu w filmie nie wystąpił Tom Hardy, więc jest pewnie lekko wstrząśnięta i może nawet zmieszana.
Magda: Ja do fanek Bonda nigdy nie należałam i w sumie do dziś zastanawiam się, jak to się stało, że przez tyle lat ludzkość łykała ten sam film, tylko z różnymi aktorami. Rasistowski, do bólu schematyczny, seksistowski obrazek o rycerzu z zabawkami, który walczy ze złym smokiem. W tle oczywiście Anglia, którą uratować może tylko jeden człowiek, w dodatku nieśmiertelny, no bo przecież jak tu zabić Bonda? Strasznie banalne. Nie chodzi nawet o aktora, bo Craig doskonale tu pasuje, chodzi o powtarzalność historii, która w przypadku „Spectre” jest wyjątkowo słabo napisana. Nudna nawet, mimo tych wszystkich wybuchów.
Marek: Śmiem twierdzić, że wybuchów i rozmaitych łubudubu było w poprzednich craigowych Bondach więcej (może poza „Casino Royale”, które moim skromnym zdaniem znajduje się w czołówce filmów spod znaku 007). Nie przeczę, „Bondy” to nie są ambitne filmy, ale coś w sobie mają. Kolejne kochanki, kolejni charyzmatyczni lub przerażający antagoniści, kolejne przebojowe piosenki. I skoro przy piosenkach jesteśmy: główny motyw muzyczny „Spectre”, spotkał się z miażdżącą krytyką, gdy tylko go ujawniono. Sam byłem lekko zdziwiony wyborem. W momencie, gdy usłyszałem „Writing’s On the Wall” Sama Smitha w zestawieniu z intrem, zrozumiałem dlaczego właśnie tę piosenkę wybrano. A co Ty sądzisz?
Magda: Jeden z lepszych, jeśli nie najlepszych, momentów w filmie. Świetna grafika, genialna muzyka. Dziwny ten hejt na Smitha. A co do kochanek i antagonistów, o których wspomniałeś… Nie wiem jak to wypada od waszej, męskiej strony, ale czy zatrudnienie Moniki Belucci było potrzebne? Nastawiałam się na jakaś konkretną scenę z jej udziałem, a tu reżyser jakby bał się jej pokazać. Nie ma na nią pomysłu, przez co pokazuje jedną z najpiękniejszych bokiem, zakrytą. No świetnie. A i na niej się nie kończy brak inwencji twórczej. Bo antagonista tu taki, że szkoda gadać. Hans Landa pomylił filmy.
Marek: Dobrze, że wspomniałaś Monicę Belucci. To, co wydarzyło się wokół tej postaci i czas ekranowy (ok. 5 minut) jaki dostała, woła o pomstę do Nieba, Piekła i jeszcze kilku innych miejsc, wliczając Europejski Trybunał Praw Człowieka w Strasburgu. Sprawa jest tym poważniejsza, że główna laska Bonda w „Spectre”… no panowie, Madziu, czy Léa Seydoux jest tak bardzo szałowa? Czy w ogóle jest ładna? Może to ze mną jest coś nie tak, albo po prostu nie lubię blondynek i szpar pomiędzy jedynkami… Jedno wiem na pewno – po publikacji tej recenzji, dostanę nożem.
Magda: Chciałabym o tym zapomnieć. Ale jak na moje oko, to ten film to duża pomyłka. Lea jakoś tam wpisuje się w schemat kobiet z nieciekawą przeszłością. Twórcy „Spectre” utonęli w morzu oczekiwań, głównie własnych. A szkoda, bo jak ktoś ma takie pieniądze na tworzenie cudów, to mógłby się przyłożyć do scenariusza. WIDMO jest tu przedstawione jak ci złoczyńcy z „Austina Powersa”, główną szkodę Bondowi chcą zrobić wstrzykując mu coś tam w szyję, żeby zapomniał o swojej ukochanej, a o tych słynnych gadżetach nie ma tu praktycznie mowy. Bond się zmienia, świat się zmienia.
Marek: Nie do końca się z Tobą zgodzę. Fakt, antagonistów jest w tym filmie trochę mało, a ich sposoby na zaszkodzenie Bondowi są, że tak to ujmę, finezyjne, to jednak ich siła nie polega tylko na tym. W „Spectre” liczy się wszystko to, co działo się we wszystkich poprzednich „craigowskich” częściach. Nie chcę zdradzać czytelnikom fabuły, ale wydaje mi się, że wszystko czego brakowało w „Spectre” ze strony tych złych, wskazuje na to, że to jeszcze nie koniec. Wspomniałaś, że porucznik Landa pomylił filmy. Coś w tym jest, nie da się nie zauważyć, że Waltz powoli zaczyna być tym strasznym, uśmiechniętym kolesiem, który gada chore rzeczy. Ale ja nadal miałem lekkie ciarki. Kolejny raz już jednak tego nie kupię.
Magda: Kiedy właśnie tego dreszczyku emocji brakuje. Relacja Bond-czarne charaktery zawsze była dość ważna. Tutaj tego nie ma. Brakuje chyba najbardziej jednolitych obrazów, klimatu. Tak jak w „Skyfall” wciągał nas ten zimny, ponury klimat, tak w „Spectre” nie ma punktów zaczepienia. Nieźle wygląda Meksyk i scena otwarcia. Reszta pozostaje milczeniem.
Marek: Nadal będę się kłócił, że to jeszcze nie koniec i tak jak „Gra o Tron” była jedynie preludium do całej „Pieśni Lodu i Ognia”, tak „Spectre” to wstęp do wielkiego finału ery Craiga jako Bonda, bo podobno ma jeszcze jeden film w kontrakcie. Urok tej części polega na tym, że w końcu trochę wyluzowano, nawet można się czasem zaśmiać, jak to bywało w starszych częściach. Większą rolę dostał tutaj Q, w końcu da się go lubić, nie jest jedynie genialnym nerdem a’la Zuckerberg. A skoro jeszcze przy rolach jesteśmy, to w końcu Dave Bautista dostał taką, którą dał radę udźwignąć. Po raz kolejny nie chcę zdradzać zbyt wiele, ale można ją skwitować słowami „zamknij mordę, zrób swoje i idź do domu”. Naprawdę dziwi mnie wciskanie go na siłę do tylu filmów. Był marnym wrestlerem, jest i marnym aktorem.
Magda: W takim razie czekamy na „nowego Bonda”, który się ustatkuje i będzie walczył znad pieluch. A może wcielą pomysł z Idrisem Elbą? Kury co znosi złote jaja się nie uśmierca przecież…
Marek: To ja już wolę Toma Hardy’ego. Brytyjczyk, przystojny, umie grać cwaniaków i może dzięki temu w końcu polubisz agenta z licencją na zabijanie.