„Wydając płytę, rzucasz granat i czekasz kiedy wybuchnie” – wywiad z Natalią Przybysz
5 min readOd ponad roku jest chyba najbardziej zapracowaną polską artystką – najpierw proces twórczy płyty „Prąd”, a później jego następstwa, czyli dziesiątki udanych, wyczekiwanych przez fanów koncertów. Natalia Przybysz niedawno opowiedziała nam o albumie, który ponownie wyniósł ją na piedestał, o tym, co zmusza ją do tańczenia w domu, i o tym, co jest gorsze od nagrywania płyty.
O „Prądzie” powiedziano już chyba wszystko. Jest prawie rok po premierze, jednak zachwytom nad tym albumem wciąż nie ma końca. Pamiętasz może coś szczególnego, co zostało powiedziane o tej płycie? Jakaś opinia wyjątkowo zapadła ci w pamięć?
Ostatnio rozmawiałam z dziennikarzem, który powiedział, że zauważył, że śpiewam tam bardzo ciepłe dźwięki. To było fajne i ważne, dobrze że to zauważył i że się z tego wytłumaczyłam. Śpiewam tak dlatego, że mój nauczyciel śpiewa gorącym dźwiękiem, więc nauczyłam się tego od niego. Dzieje się też tak, ponieważ lubię bliskość z ludźmi, a nadaje ją właśnie taki sposób śpiewania. Moja mama uczyła mnie malować tak, by coś wydawało się być bliżej, a coś dalej. To co jest ciepłe, staje się bliższe. Jest tak z kolorami i z dźwiękami.
Jak to jest wrócić do dawania koncertów w wypełnionych salach, koncertów często wyprzedanych? Jeszce jakiś czas temu tych ludzi na twoje koncerty ściągało mniej. Patrząc z perspektywy czasu taki okres przestoju był ci potrzebny? Coś ci dał?
Tak. I moja siostra, i ja, musiałyśmy przejść bardzo poważną drogę, ciężką, samotną, zająć się silną autorefleksją i zdać sobie sprawę, że to jednak jest nasza pasja. Razem z Jurkiem, moim gitarzystą i szwagrem, przejechałam kiedyś całą Polskę, często grając dla bardzo małej publiczności, w bardzo małych klubach, rozmawiając z ludźmi pod sceną i wygłupiając się z nimi. W ten sposób rozkręciło się to granie. Nigdy nie było tak, że siedziałam w domu. Zawsze występowałam i zupełnie nie przeszkadzało mi, że czasami było mało ludzi. A teraz? Teraz po prostu do mnie nie dociera, że przychodzi ich aż tyle. Teraz też bardziej świadomie potrafię się cieszyć z tego co jest i czuję, że jest to wynikiem pracy.
W swoich tekstach zostawiłaś słuchaczom dosyć szerokie pole do popisu jeśli chodzi o interpretacje. Czy słysząc niektóre z nich nie boli cię to, że są różne od tego, o czym tak naprawdę jest dany tekst?
Zupełnie nie. Właściwie nie zdarzyło się, żeby ktoś opowiedział mi jakąś interpretację, której ja nie kupiłam. Bardzo długo te teksty obserwowałam, z różnych kątów i z różnych perspektyw, myśląc, co konkretna rzecz mogłaby w nich oznaczać. Są otwarte, ale tak naprawdę jest tylko kilka wariantów tego, o czym mogą one opowiadać. Trochę też wiem, jakie to mogą być warianty.
Przyznałaś, że „Kozmic Blues” był ziarenkiem, z którego wyrósł „Prąd”. Te podobieństwa są wyłącznie w warstwie muzycznej czy może też od strony technicznej, na przykład w podobny sposób przebiegały prace w studiu?
Jest tak jak mówisz. W przypadku płyty „Kozmic Blues” zrobiliśmy tak, jak to było w latach sześćdziesiątych – graliśmy dużo koncertów, a potem weszliśmy do studia i nagraliśmy płytę na setkę i bardzo szybko. To była moja pierwsza płyta, i pierwsza płyta od czasu „Siły Sióstr”, która mnie, jako śpiewającą na niej osobę, zmusza do tego, by tańczyć w domu. Zrozumiałam, że to dlatego, że jest tam ogień wzięty z koncertów. Tak samo właśnie zrobiliśmy z płytą „Prąd”. Najpierw zagraliśmy trasę, jako support Tymona Tymańskiego, a później weszliśmy do studia. Zespół nagrał piosenki w tydzień, drugi tydzień nagrywany był mój wokal. Było też sporo pisania tekstów. Z tym schodzi najdłużej. Rozmawiałam niedawno z Marysią Peszek, która robi nową płytę i powiedziała, że to jest trochę jak ciąża, że trzeba długo nosić to w sobie i jest to takie trudne. Ja akurat byłam dwa razy w ciąży i muszę powiedzieć, że jest ona łatwiejsza niż „donoszenie” i nagranie płyty. Ona dzieje się sama, dziecko samo rośnie, samo się rodzi, kosmos robi wszystko za nas. Tymczasem żeby nagrać płytę, trzeba wykonać większą robotę i jest to bardzo trudne (śmiech).
W takim razie czy po tej „muzycznej ciąży” nadchodzi moment ulgi, odprężenia, odpoczynku?
Nie. Wtedy rzucasz granat bez zawleczki i czekasz kiedy wybuchnie. Zakrywasz oczy, uszy i boisz się co ludzie na to powiedzą. Myślałam sobie co się wydarzy, że być może to co śpiewam jest głupie…I w ogóle jaki biust?! Skąd?! Jurek mówił mi, żebym nie zaczynała „Miodu” od tego, że „Śniło mi się, że mam wielki biust”, żebym zaczęła czymkolwiek, nogami nawet, ale żeby to zmienić (śmiech). Stwierdziłam jednak, że to musi się tak zaczynać. Broniłam tego, ale oczywiście w momencie, w którym wyszło wszystko na płycie, pomyślałam, że to była totalna głupota…
Ale jednak dobrze, że wybroniłaś ten numer. Zauważyłam, że podczas koncertów mężczyźni śpiewają „Miód”, i to nawet bez skrępowania. Przychodzi mi tu też na myśl Krzysztof Zalewski i wasze wspólne występy.
Z Krzyśkiem było tak, że zaczął śpiewać „Miód” na swoich solowych koncertach. Grał też ze mną wiosną, w jednym z warszawskich klubów. Wyszedł do ludzi, a oni nagle zaczęli z nim śpiewać. Stał na scenie z gitarą i dostał dźwiękową burzę piaskową w twarz. To było świetne!
Oprócz twojej solowej działalności słychać też czasami o innych projektach, które w ostatnim czasie się u ciebie przewijały, czyli Shy Albatross i Archeo. Jest w planach konkretny start tych projektów?
Płyta Shy Albatros wyjdzie na wiosnę, a Archeo jest kompletnie zawieszone. Nie wiadomo co będzie z tym projektem. Paulina ma inne preferencje muzyczne, ja mam inne. Ona chce śpiewać po angielsku, ja chcę śpiewać po Polsku. To jest wielka niewiadoma, bo nie wiemy kiedy się to wydarzy. Gdyby tak było, musiałybyśmy pójść na wiele muzycznych kompromisów. Natomiast jeszcze w następnym roku być może ukaże się moja kolejna solowa płyta.
Dziękuję za rozmowę!
fot. Kasia Paduch