Więzień Labiryntu: (nieudane) Próby Ognia
3 min readBy film otrzymał miano dobrej ekranizacji, nie można potraktować materiału źródłowego po macoszemu. Ekranizacja (jak dumnie głoszą plakaty) drugiego tomu „Więźnia Labiryntu” to film akcji i chyba tylko. Za wiele z książką nie ma on wspólnego.
Reżyser Wes Ball zaczyna opowiadać swoją historię dokładnie w tym momencie, w którym pożegnaliśmy się z bohaterami pierwszej części. Grupa nastolatków opuszcza labirynt, a ludzie którzy ich ratują zapewniają ich, że Agencja DRESZCZ, która przeprowadzała na nich eksperymenty, już im nie zagraża. Uciekinierzy trafiają do placówki, w której po kolei wysyłani są do normalnego świata – tego, który przetrwał wybuchy słoneczne. Thomas, Minho, Newt oraz Teresa wyczuwają jednak, że coś jest nie tak. Codziennie znikają więźniowie labiryntu, a obsługa ośrodka zachowuje się jakby nigdy nie było tych podopiecznych. W istocie cała akcja ratunkowa to kolejny ruch Agencji, która postanowiła wcielić w życie drugą fazę – tytułowe „Próby Ognia”.
Plusów nie jest tu zbyt wiele, ale widać, że twórcom zależało, aby pokazać nowy świat. Inny od tego znanego z „Igrzysk Śmierci” czy serii „Niezgodna”, do których „Więzień Labiryntu” jest przyrównywany. Plenery, które widzimy w filmie, to ciekawe dla oka obrazy. Oddają niespotykaną dotąd wizję świata po apokalipsie. Od razu narzuca się skojarzenie z filmem „Pojutrze” Rolanda Emmericha, z tą różnicą, że zamiast śniegu i lodu wszędzie mamy wiatr i piasek.
Mimo, że jest to świeże spojrzenie na sprawę, jest ono niekoniecznie dobre. Chodzi oczywiście o całe „Próby Ognia”. Jak sama nazwa wskazuje, bohaterów czekają trudne zadania podczas śmiertelnych dla ludzi upałów, a te w produkcji są ukazane jak sezon wakacyjny w Polsce. Po prostu jest ciepło.
Warto docenić grę aktorską Dylana O’Briena (Thomas) oraz młodego aktora Ki Hong Lee’a (Minho). To oni napędzają całą akcję. Dialogi między bohaterami nie są drętwe i każdą, nawet najbardziej spartaczoną scenę, potrafią obronić. Ciężko natomiast ogląda się aktorkę Kayo Scandelario. Kreacja Teresy w jej wykonaniu woła o pomstę do nieba. Ewidentnie jest to wina aktorki, nie zaś reżysera czy scenarzystów. W pierwowzorze postać Teresy pojawia się w kilku momentach, a pierwsze skrzypce kobiece przypadają innym bohaterkom. Jak widać w produkcji większy czas na ekranie to już za duże wyzwanie dla gwiazdy.
Wiele postaci wprowadzono bez większego sensu. Owszem, Aidan Gillen ( Littlefinger z „Gry o Tron”) odgrywający rolę Jansona popisał się świetną grą aktorską, ale gdy książka daje ogromne możliwości, po co wprowadzać stworzoną specjalnie na potrzeby produkcji postać? Powieść, na podstawie której próbowano stworzyć film (nie używajmy słowa ekranizacja, bo to profanacja w tym przypadku) jest drogą ciągłej walki, niesamowitych zwrotów akcji oraz nieziemskich odczuć.
Również choroba trawiąca populację (zwana Pożogą) w filmie została przedstawiona zbyt prosto – albo ktoś jest zarażony i staje się zombie, albo jest zdrowy. Cały etap choroby powinien być jak w powieści pokazany jako trudna droga nie do przejścia. Niczym AIDS niszczy populację, ale trzeba z nią żyć. Ciągle postępuje i nie ma na nią lekarstwa.
Efekty specjalne są naprawdę świetne. Bo poparzeńcy (chorzy na Pożogę ludzie) przyprawiają człowieka o gęsią skórkę. W tej kwestii bezapelacyjnie należą się brawa.
Na próżno doszukiwać się choć 5 minut zgadzających się z książkowym pierwowzorem. Największy mankament to dziwny sposób tworzenia tej produkcji, który pojawił się już w pierwszej części. „Próby Ognia” to hybryda materiału z 2 i 3 części książkowego odpowiednika. W konsekwencji otrzymujemy pomieszanie z poplątaniem, które pomija paranormalne zdolności bohaterów, choćby telepatię.
Jeśli chcesz spędzić dwie godziny oglądając akcję przeplataną kinem drogi jest to produkcja dla Ciebie. Z pewnością nie wyjdziesz zawiedziony. Obyś nie spotkał w kinie Jamesa Dashnera, autora powieści „Próby Ognia”, bo prawdopodobnie po obejrzeniu tego co stało się z jego historią przeżyje załamanie nerwowe. Jako film jest dobrze. Jako ekranizacja… cóż w tej kwestii jest znacznie gorzej.