Bo to słowo, a nawet więcej!
2 min readHip-hop to nie tylko domena mężczyzn. Nie jest też wulgarnym tekstem napisanym do trueschoolowego beatu. O tym, że obecnie ta muzyka ma niejedno oblicze i jest mieszanką wielu gatunków, można było się przekonać 21 listopada podczas koncertu Jamala i Lilu w sopockim klubie Sfinks700.
Jako pierwsze zaśpiewały Lilu i Emilia, występujące pod pseudonimem zbiorczym EmilyRose. Korzystając z przygotowanych wcześniej transparentów z napisami „Aplauz”, „Śmiech” oraz „Wiksa”, zmuszały publikę do określonych reakcji, z powodzeniem rozkręcając imprezę. Same zresztą świetnie bawiły się na scenie, opowiadały anegdoty, walczyły dla żartu o uwagę przybyłych.
Zaprezentowały nie tylko świeższy materiał, do których zaliczają się kawałki „Nie czeka na mnie nic” oraz „Poppin’ Tags”, ale też powróciły do korzeni hip-hopu w wersji kobiecej, wysublimowanej. Utwór „Telefon” przypomniał wszystkim nie tylko o dawnej kolaboracji Lilu i Łony, ale też sprawił, że cały klub głosił jedno hasło „Zostaw wiadomość po sygnale”. Oprawą muzyczną zajął się Dj DBT, prezentując zarówno klasyczne brzmienie, jak i ciężki, dubstepowy bas.
Z zupełnie innej strony pokazał się Jamal, który niedawno wydał płytę zatytułowaną „Miłość”. Tym razem postawił na ostrzejszy, rockowy klimat wypełniony dojrzałą liryką, wydawać by się mogło, tak niepodobną do jego stylu. Pokaźna liczba fanów doceniła jednak wykonawcę w nowym wydaniu i razem z nim zaśpiewali utwory, które ukazały się zaledwie kilka tygodni temu!
Nie zabrakło także standardowego „sto lat” z okazji urodzin członka zespołu Jamala, co istotnie, umocniło więź pomiędzy publicznością a artystami. Miodu w swym repertuarze uwzględnił również tych stęsknionych za dźwiękami reggae. Zaśpiewał zatem „Słowo” oraz „Ogień”, a idea „one love” do której tak często nawiązywał, zjednoczyła wszystkich obecnych w Sfinksie. Co więcej, za każdą chwilę spędzoną w Sopocie dziękował z całego serca i mimo kiepskiego stanu zdrowia, zgodził się na bis.
Warto także wspomnieć o artystach ulicznych malujących na żywo. Oryginalne projekty autorstwa Krika i Very King oraz fakt, że proces ich tworzenia odbył się na oczach gości, idealnie wpisały się w atmosferę undergroundu. Ci, którzy już uzależnili się od zapachu farby, nie mają powodów do zmartwień. Jak zapowiada Vera, taka inicjatywa jeszcze nieraz będzie miała miejsce.
Czwartkowy koncert z pewnością potwierdził tezę, że hip-hop nie umarł, wręcz przeciwnie. Jest w pełni swoich sił, ewoluuje, wplata nowe, wdzięczne aranżacje. Co zatem pozostaje niezmienne? Patrząc na publiczność, śmiem twierdzić, że energia. I miłość, rzecz jasna.
Zdjęcia: Piotr Szymański