„Jupiter: Intronizacja” – kosmiczna telenowela
3 min readO czym marzy przeciętny imigrant w Stanach Zjednoczonych? Praca, dobre zarobki, ubezpieczenie – wymieniać można bez końca. Jupiter Jones nawet nie wyobrażała sobie, że jej amerykański sen skończy się… w kosmosie. Zapnijcie pasy, bo rodzeństwo Wachowskich wraca z przytupem.
Jupiter Jones (Mila Kunis) od małego miała ciężkie życie. Ojciec został zabity przez rabusiów podczas napadu, tuż przed jej narodzinami. Przyszła na świat gdzieś na Atlantyku, w jednym z kontenerów, w którym gnieździli się nielegalni imigranci. Razem z matką trafiła do Chicago, gdzie przez całe życie sprzątała bogaczom toalety. I tak pewnego dnia zjawiają się po nią kosmici. Brzmi jak scenariusz paradokumentu o UFO, a to dopiero początek. Przed śmiercią ratuje ją Caine (Channing Tatum) – genetycznie zmodyfikowany łowca. Ten wyjawia dziewczynie prawdę o jej kodzie genetycznym, w którym to zapisane jest jej wyjątkowe dziedzictwo. O Jupiter zaczyna walczyć rządzące kosmosem rodzeństwo Abrasax, które wierzy, że jest ona reinkarnacją ich zamordowanej matki.
Najnowsza produkcja Wachowskich to samogwałt na własnej twórczości. „Jupiter” ma w sobie wszystko to, co dobrze znamy z trylogii i ostatniego „Atlasu chmur”. Jest mit zbawiciela (tym razem zamiast komputerowego geeka – sprzątaczka o rosyjskich korzeniach), jest wykorzystywana przez wyższe siły ludzkość (w „Matrixie” maszyny przerabiały nas na baterie, tym razem służymy jako eliksir wiecznego życia kosmitom), gdzieś tam wciśnięte są bon moty o kondycji ludzkiej egzystencji. Wszystko to, co doskonale sprawdziło się w „Matrixie”, jest obdarte z najmniejszej krztyny sensu. Wachowscy momentami parodiują samych siebie.
Minusy fabuły można wymieniać w nieskończoność, a na samym początku długiej jak z Gdańska do Wąchocka listy będzie wątek rządnego władzy rodzeństwa. Balem (Eddie Redmayne), Titus (Douglas Booth) i Kalique (Tuppence Middleton) Abrasax przerzucają sobie Jupiter z rąk do rąk jak marionetkę, która ma im zapewnić wieczne panowanie nad Ziemią. Sami aktorzy nie popisali się umiejętnościami. Postać Balema może poważnie zaszkodzić Redmayne’owi w wyścigu po Oscary. Wachowscy wykazali się za to nie lada umiejętnościami w prowadzeniu Channinga Tatuma. Nie trudno się domyślić, że wątek miłosny wisi w powietrzu. A Kunis? Poza idiotycznością jej postaci trudno tu o coś więcej. Chyba nawet Wachowscy nie wierzą w to, że dziewczyna taka jak ona może ocalić ludzkość.
„Jupiter: Intronizacja” to, co by nie mówić, przykład genialnego wykorzystania komputerów. CGI mnoży się tu co sekundę i jest z każdą sceną coraz lepsze. Od kiczowatego pościgu przez ulice Chicago, do brawurowych ucieczek przez walącą się posiadłość Balema. Twórcy serwują fanom kosmicznych pościgów i monumentalnych obrazów kilka dobrych momentów. Wizualnie film wydaje się dopracowany, zawodzi jak zwykle w takich przypadkach scenariusz. Nawet największy fan sci-fi i fantasy nie lubi być obrzucany szambem po oczach.
Film Wachowskich, choć długo zapowiadany, będzie miał najprawdopodobniej krótki żywot w kinach. Legendarny, bądź co bądź, duet przestał zaskakiwać i liczyć się wśród kina gatunkowego. Fanom pozostaje odgrzewanie trylogii i modlitwa, że kiedyś rodzeństwo obudzi się ze swojego kiczowatego do bólu snu o sci-fi.